poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Szczyt szczytów...

Siedzimy właśnie w jakiejś betonowej, przyosiedlowej altanie w mieście Tai’an. Mamy stąd niezły widok na Taishan – jedną z pięciu świętych gór taoistycznych, a być może i najświętszą, a przynajmniej bardzo popularną. Dlaczego nie wchodzimy na szczyt? Historia długa, która kończy się tym, że dodajemy ten tekst na bloga już z Nankinu (mieliśmy tu być najwcześniej jutro). Ale bezpośrednim powodem jest cena – musielibyśmy za taką przyjemność zapłacić około 150 złotych! I ta cena właśnie jest szczytem szczytów. Nie jesteśmy taoistami, nie przybyliśmy tutaj na pielgrzymkę, zatem nie będziemy przepłacać i zostajemy na dole.

Zacznijmy od początku…

Nasza górska przygoda rozpoczęła się na szczycie Songshan, jeszcze w okolicach Luoyangu. To ten sam szczyt, na zboczu którego znajduje się słynne Szaolin. Zakon jednak ominęliśmy ze względu na wątpliwą przyjemność za sporą opłatą. Mistrzów Kungfu i tak byśmy nie spotkali, a na ćwiczącą młodzież można było się natknąć nawet na zwykłej ulicy (jest tam wiele różnych szkół tej sztuki walki, funkcjonujących dzięki bliskiemu sąsiedztwu tej najsłynniejszej, której status w chińskim społeczeństwie można podobno porównać do Uniwersytetu). O tym, jak nas oszukano przy kasie biletowej już pisaliśmy, więc teraz się skupimy na przyjemniejszych kwestiach. Obydwa szczyty (Songshan oraz Taishan) mają podobną wysokość i charakter. Są dosyć skaliste, lecz porastają je drzewka i krzewy wszędzie, gdzie tylko utrzymany jest w miarę równy poziom. Na Songshan nie mieliśmy pogody, mgła była zbyt gęsta do podziwiania przestrzennych widoków, ale to nie szkodzi, bo wielkie skały wyłaniające się spomiędzy chmur również robiły wrażenie.
Co innego teraz, powietrze jest przejrzyste i możemy cieszyć się panoramą gór z Tai’an ze słynnym Taishan na czele.

Wracając jeszcze do Songshan. Znajduje się ona w znacznej odległości od Luoyang i na dworcu autobusowym cwanym Chińczykom udało się nas namówić na podróż autobusem owszem zmierzającym do wskazanego celu, lecz ze zorganizowaną wycieczką w środku i nikt nie raczył nas powiadomić, że podróż będzie trwała 3 godziny (zamiast mniej więcej 1.5h), bo po drodze wycieczka zrobi dwa półgodzinne postoje. Do tego przewodniczka tej chińskiej wycieczki z niewiadomych względów w pewnym momencie zaczęła śpiewać (!) stojąc na przedzie autokaru jakby urwała się właśnie z jakiegoś taniego musicalu.

Przeboje mieliśmy również w pociągu z Luoyangu do Tai’shan, który przyjechał z 4-godzinowym spóźnieniem, a dojechał z opóźnieniem 7 godzin (jechał 12 godzin) i tym sposobem osiągnęliśmy dokładnie to, czego przez cały czas staraliśmy się uniknąć – znaleźliśmy się ze wszystkimi bagażami, w środku nocy, w nowym mieście, które nawet nie oświetla ulic nocą (bo po co). Mało tego, bowiem okazało się, że nasz hostel prawdopodobnie nie istnieje.

Wybór hosteli w Tai’an jest naprawdę skromny i dlatego ratowaliśmy się opcją najtańszą – hotelem, który od początku jednak wydawał nam się podejrzany, bowiem nie działał podany przez nich adres e-mail. W dodatku Google Maps nie odnalazło wskazanej ulicy w tym mieście. Niestety miejscowi taksówkarze okazali się nie lepsi, a nawet gorsi, bo za przejażdżkę po mieście nie przynoszącą żadnych efektów chcieli jeszcze pieniędzy. Przepadło również 10% depozytu opłaconego przy składaniu rezerwacji pokoju przez Internet. Podejrzewamy, że to jakiś hostel-widmo ściągający depozyty i znikający po jakimś czasie. Ogólnie to ze względu na ciągłe dopłaty do biletów kolejowych, kosmiczne kwoty za wejściówki do atrakcji oraz różne przygody, takie jak w kasie na Songshan lub ten w Tai’an, jesteśmy już nieco pokłóceni z naszymi kontami bankowymi, ale oczywiście jakoś sobie poradzimy, tak więc don’t worry o nas :). Szczególnie, że w jakimś stopniu ratuje nas coraz silniejszy kurs złotego, tak więc jeśli chcecie nam pomóc, to nie dajcie się tam w kraju żadnemu kryzysowi! ;).

Jeśli chodzi o opłaty, to chyba jeszcze nie wspominaliśmy o innej charakterystycznej cesze wejściówek w Chinach. Otóż często zdarza się tak, że są one „stopniowe”, a właściwie to „wielokrotne”. Na przykład: jest sobie park i trzeba zapłacić za wejście do niego; główną atrakcją parku jest dajmy na to jakaś świątynia i okazuje się, że tuż przed nią stoi kasa biletowa!; mało tego, pod świątynią znajdują się na przykład groty, więc wymagana jest kolejna opłata w celu ich zwiedzenia. Oczywiście o tych dodatkowych opłatach nic się nie wie, gdy nabywa się pierwszy bilet. A wszystko po to, aby wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy. Rozmawialiśmy o tym m.in. ze wspomnianymi Anglikami (wycieczka na Wielki Mur) i stwierdziliśmy, że wprawdzie u nich jest o wiele drożej, to jednak pobyt turystyczny kosztuje podobnie, bo tam nawet najwspanialsze muzea i galerie są darmowe, tak jak wszystkie parki i inne atrakcje. A tutaj WSZYSTKO płatne jest słono i niekiedy kilkukrotnie.

Tak więc z Tai’an zmyliśmy się już wieczorem, w dniu przyjazdu, bo całym dniu spędzonym na mieście, przemieszczając się ze wszystkimi bagażami, ale to nie szkodzi :). Do Nankinu jechaliśmy kuszetkami klasy „hard” i to w pociągu o oznaczeniu przed którym Internauci przestrzegają, a dokładnie to bez żadnej literki numer 2555. No i okazało się, że główna różnica (poza układem, rozmieszczeniem różnych elementów, drabinek, duperel) polegała jedynie na braku klimatyzacji. Biorąc pod uwagę to, że w Polsce trudno w ogóle trafić na taki wynalazek w pociągu, to stwierdzamy, że kolej chińska jest na znakomitym poziomie i naprawdę warto nią podróżować.

Tym oto sposobem pozdrawiamy już z Południowej Stolicy. Zatrzymaliśmy się w bardzo przyjemnym hostelu (super ogródek, z którego właśnie dodaję wpisy! - na fotce) na jedną tylko noc, bowiem już jutro pierwszy dzień „przyjęć” studentów zagranicznych. Nasz Uniwersytet znajduje się bardzo blisko hostelu, więc już sobie odrobinę zwiedziliśmy kampus, w którym przyjdzie nam przebywać przez najbliższe 5 miesięcy. Jest bardzo zadbany, pełno w nim różnorodnej zieleni i oczywiście młodzieży (na razie tylko chińskiej). Więcej o Ho Hai University i Nankinie w przyszłych wpisach.

Fotki z Songshan




Fotki z Taishan... w tle ;)

Uwaga! Chińczyk, czyli oszust

Miarka się przebrała i nasza cierpliwość dla chińskiego plebsu została wyczerpana. Wiedzieliśmy jak to mniej więcej wygląda. Jak bardzo są natrętni i jak zawyżają ceny dla obcokrajowców. Dlatego na przykład nie jadamy w barach pozbawionych menu, również nie korzystamy z menu w języku angielskim, bo znajdują się w nich również angielskie ceny. Zdarzyło się nam już nawet otrzymać „rachunek” (w cudzysłowie, bo nikt tu paragonów nie wystawia) wyższy niż być powinien, po czym usłyszeliśmy, że „w cennikach są złe ceny” – ceny właściwe najwidoczniej są w tylko w głowie kasjerki. Niektórych Chińczyków często ponosi ponad zdrowy rozsądek i wymagają cen nie z tej ziemi (cen nawet nie z ziemi polskiej, a co dopiero chińskiej) i gdy wówczas odchodzimy, to postanawiają krzyknąć za nami kwotę nawet o połowę mniejszą. Do tego dochodzi ich pseudoamerykański marketing polegający na „zaprzyjaźnieniu” się z klientem, aby wywołać w nim poczucie zobowiązania do zakupu czegoś w zamian za poświęcony mu czas. Jesteśmy oczywiście dalecy od nabrania się na taki patent, ale niestety wciąż go na nas testują. Na przykład od jednej starszej wieśniaczki dowiedzieliśmy się, że Polska jest piękna i że ma ona w tym kraju wielu przyjaciół. Kobieta ta oczywiście nigdy o Polsce nie słyszała, nie wiedziała czy to w Europie, czy Ameryce (większość Chińczyków dzieli obcokrajowców na takie właśnie dwie grupy). Następnie zaś dowiedzieliśmy się jakie ma ona do zaoferowania suveniry i że musimy je kupić, bo musimy im, biednym rolnikom, pomagać.

O pieniądze zaczepił nas nawet mnich buddyjski, a miało to miejsce nieopodal kasy z biletami do Grot Dziesięciu Tysięcy Buddów, które kosztowały nas 120 PLN!

Sytuacje podobne można mnożyć. Nasza wyrozumiałość się jednak skończyła, gdy przy wchodzeniu na Songshan (o czym w kolejnym newsie) zostaliśmy oszukani o 60 yuanów – w biały dzień, przez pazernych i fałszywych Chińczyków. Problem był w tym, że na biletach wstępu (bilet wstępu na górę!) nie wydrukowano ceny i dopiero po niemal godzinnym marszu okazało się, że zamiast po 80 yanów pozostali wędrowcy płacili po 50. A to i tak masakra, bo rozumiemy, że trzeba na przykład zadbać o szlak turystyczny (a był owszem zadbany), ale chociażby taki Tatrzański Park Krajobrazowy radzi sobie z tym za jakieś 2 złote od turysty, a nie 25!

W każdym razie kasjerka oskubała nas o dodatkowe 3 dychy. W Chinach nie można po prostu wierzyć nikomu. Kupować można jedynie tam, gdzie robią to Chińczycy, a ceny wypisane są na produktach.

I niech się komuś nie wydaje, że to wszystko wynika z jakiejś biedy i uciemiężenia, jakiemu ten naród jest niby poddawany – bo tak to kreują nasze media. Niech taki mądrala tu przyjedzie i zobaczy jak Chińczycy są zaradni, a do tego posiadają małe wymagania, więc są w stanie się zadowolić i przez to są szczęśliwi, a wesołość ich widać na każdym kroku (szkoda tylko, że nie dzielą jej z obcokrajowcami). Bodajże w Przekroju przeczytałem kiedyś, że w Chinach obecnie dozwolone jest wszystko, oprócz polityki. Ze swojej strony dodam, że to co wolno robić na pewno to pieniądze. To, co Chińczykom dały reformy wolnorynkowe to nieposkromiona żądza pieniędzy, dla których zdobycia nie powstrzymują się oni od żadnych sposobów. Owszem, nie twierdzę, że w Chinach w ogóle nie ma biedy itd. Nie znamy przecież jakichś zapyziałych wiosek gdzieś na prowincji, ale właśnie o to chodzi, że ich nie znamy, a znamy za to sztuczki dobrze radzących sobie Chińczyków w popularnych turystycznie miastach. Te tysiące Chińczyków, z którymi mieliśmy do czynienia są po prostu pazerni i fałszywi.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Dziesięć tysięcy wrażeń z Jaskiń Dziesięciu Tysięcy Buddów

Około 15 kilometrów od miasta w którym się znajdujemy jest kompleks grot Longmen, zwany Jaskiniami Dziesięciu Tysięcy Buddów. Kompleks ten jest ważnym relikwiarzem sztuki buddyjskiej. Są to wydrążone w wapieniu groty, a w ich środku znajdują się rzeźby lub płaskorzeźby Buddów. Buddyjscy mnisi zaczęli je tworzyć w 493 roku, a prace trwały przez ponad 600 lat. Widok na to skupisko jaskiń jest oszałamiający, ale liczby nie mniej zadziwiają. W sumie jest tam 1400 grot, 2800 inskrypcji i 100 tysięcy posągów (niektóre są ogromne, inne zupełnie małe – najmniejszy ma podobno 2,5 cm, ale my widzieliśmy tylko takie około 5 centymetrowe).

Obecnie ściany skalne wyposażone są w schody, dzięki którym można docierać do grot na różnej wysokości. Jest to dość męcząca wędrówka, ale wystarczy wyobrazić sobie w jakich warunkach (lub też pozycjach) mnisi rzeźbili te figury i od razu jest lżej :).

Mimo upływu czasu, rzeźby są bardzo dobrze zachowane. Z małym wyjątkiem. Wiele przedstawień nie ma głów, gdyż były one usuwane przez przeciwników buddyzmu lub też zwykłych złodziei. Jest jednak również wiele rzeźb, które uniknęły tego losu, po nich najbardziej widać, jak trwała (twarda :p)jest to sztuka.

Groty Longmen są jedynym miejscem, w którym pod względem ilości zwiedzających nie czuliśmy się jak w Chinach. Tłumy przewalających się Chińczyków być może odstraszyła cena (niestety największa jaką dotychczas spotkaliśmy – 120 yuanów od osoby, czyli dwa razy więcej niż na przykład Zakazane Miasto) lub też odległości geograficzne. W każdym razie mogliśmy nacieszyć się widokiem grot w spokoju, jakiego dawno nie zaznaliśmy będąc w Chinach.

Oprócz wejścia do grot, w cenie biletu wliczone były odwiedziny Baiyuan (Białego Parku), gdzie znajduje się grób znanego chińskiego poety epoki Tang – Bai Juyi. Wejść można było również świątyni buddyjskiej Xiang Shan (Świątynia Pachnącej Góry). Oba miejsca były bardzo przyjemne i zaciszne.

Mimo wysiłku jaki trzeba włożyć w chodzenie po skałach i skalnych schodach, wizyta w Longmen była bardzo kojąca. Nie dość, że uwolniliśmy się od tłumu Chińczyków, to pierwszy raz widzieliśmy w Chinach słońce i niebieskie niebo z chmurami. Jednak słońce to nie wiązało się z upałem, bo był mocny wiatr.





***

Wczoraj Tadeusz pisał o kolei chińskiej, a ja dziś napiszę trochę o autobusach ( dokładniej o autobusach w Luoyangu, bo w innych miastach z nich nie korzystaliśmy). Standard jest bardzo niski, są to tzw. „pojazdy trzęsiawki”, okna ledwo się trzymają w ramach :). Siedzenia są bardzo niewygodne, na ogół są zrobione z drewna, rzadziej z plastyku. Przy wejściu do autobusu jest taka metalowa skarbonka, do której wrzuca się 1 yuana (lub 1.5 yuana – zależy od linii autobusowej) i jest to cena jaką się płaci za dowolny czas przejazdu. A że przystanki są bardzo często, to jedzie się zawsze długo :). Autobusy są strasznie niewygodne do poruszania się po mieście przez obcokrajowców. Nazwy przystanków składają się czasem nawet z dziesięciu znaków, gdyż zawierają w sobie nazwę ulicy oraz nazwę danego przystanka na ulicy. Dlatego czasem dwie nazwy przystanków różnią się tylko jednym lub dwoma znakami i ciężko nadążać z porównywaniem znaków na przystanku z tymi na planie, w środku autobusu. Co ciekawe, większość kierowców autobusów to kobiety. No i jedna cecha jest wspólna dla autobusów, jak i pociągów. Otóż darmowy przejazd dla dzieci możliwy jest tylko do określonego wzrostu (nie wieku!). Zdaje się, że jest to 110 cm. Na kolei dodatkowo spotkać można ulgę dla dzieci poniżej bodajże 150 cm.

środa, 26 sierpnia 2009

Kolej na Luoyang

Już drugi wieczór mija nam w mieście Luoyang (5h godzin od Xi’an na wschód). No i znów rozpoczynamy eksploracje nowego miejsca leniwie, czyli od spacerku po najbliższej okolicy i wypróbowaniu miejscowych barów z jedzonkiem. Przy tej drugiej okazji udało nam się zjeść najtańszy posiłek ever – dwie spore miski pod tytułem „do syta i jeszcze więcej” o niespotykanie smacznej zawartości + piwko za 4 PLN razem. Oby takie miejsca były w Nankinie! :) Na fotce przykładowe menu :)

Jak powyższy tytuł wskazuje, do Luoyang do jechaliśmy koleją :). Ogólnie jest to całkiem wdzięczny sposób lokomocji na terenie Chin. Kolej dopracowana jest na maksa. Jeśli kogoś to interesuje, to kilka zdań temu poświęcę. Przede wszystkim inna jest funkcja dworców, które bardziej przypominają lotniska. Odrębne jest wejście i wyjście. Wejść się nie da bez ważnego biletu (kasy są również odrębne), a gdy już się dostanie człowiek do środka (m.in. po prześwietleniu bagażu), to kierowany jest do odpowiedniej poczekalni. Każdy pociąg ma własną poczekalnię lub jej część, przy której znajduje się zejście na odpowiedni peron. Bramka z poczekalni na peron otwierana jest na około pół godziny przed odjazdem pociągu. Przy niej znów sprawdzany jest bilet, jak i po raz już trzeci przy wejściu do odpowiedniego wagonu. Po raz czwarty bilety oglądają „tradycyjni” kontrolerzy przechodzący się po wagonach. To wielokrotne sprawdzanie jest charakterystyczne ogólnie dla Chin – podobną ilość kontroli biletów mieliśmy chociażby przy okazji zwiedzania Terakotowej Armii. Dodać trzeba, że pociągi są punktualne (np. 10 minut spóźnienia na 11 godzin jazdy z Beijing do Xi’an) oraz ekstremalnie długie (np. 18 wagonów). Wnętrza wyglądają bardzo porządnie, chociaż nie jechaliśmy tymi najsłabszymi pociągami… i nie zamierzamy. Klasyfikacja pociągów jest następująca – to dla naśladowców: najnowsze i najwygodniejsze są składy oznaczane literką Z, następnie jest T, a później K. Połączenia bez literek są najstarsze, a najgorsze z nich podobno są te o numerach powyżej 2000. W Internecie zaleca się nie korzystać z tych składów. Ceny są takie same, tyle że oczywiście bilety szybciej schodzą na pociągi wygodniejsze (jedynie szybka kolej szalejąca powyżej 200 km/h, czyli przede wszystkim trasa Pekin-Szanghaj, posiada odrębny cennik). Ponadto zróżnicowanie cen pojawia się przy wyborze klasy miejsca. Można się przejechać w takich standardach jak – od najtańszego: hard seat, soft seat, hard sleep, soft sleep. Przy wyborze kuszetki należy pamiętać, że miejsce na dole jest odrobinę droższe od górnego. Rozkład jazdy chińskiej kolej dostępny jest na przykład TUTAJ.

Z Beijing do Xi’an jechaliśmy pociągiem z literką Z w klasie soft sleep na dole :) – czyli burżujsko (innych biletów – na tydzień przed odjazdem- już nie było). Wszystko na miejscu, wygodne łóżeczka, elegancki czajniczek z wrzątkiem, kapciuszki jednorazówki, dobra klimatyzacja i jakieś klasyczne chińskie przygrywanie do snu z głośników. Osobiście spodziewałem się czegoś więcej po najwyższej możliwej kombinacji wygody i najdroższej z możliwych ceny. Mimo udogodnień nie da się ukryć, że w klasie soft sleep strasznie się przepłaca, bo przecież wcale nie był nam potrzebny elegancki czajniczek. Jest to jedynie rozwiązanie dla tych, którzy na tańsze bilety się nie załapali – a tak niestety bywa często i powszechnie wiadomo jest dlaczego. Otóż sprytne biura podróży, jak i prywatni „konikowie” wykupują przed czasem wszystkie miejsca na co bardziej popularne połączenia, aby następnie sprzedać je drożej (sytuacja analogiczna do znanego u nas handlowania biletami na koncerty). I cały ten wysiłek kolei, aby wszystko było możliwie dobrze zgrane idzie na marne przez potrzebę zysku ludzi oraz fakt, że mimo naprawdę częstych połączeń i ogromnej pojemności pociągów i tak Chińczyków jest więcej, niż miejsc w tych pociągach ;p. No i my również zostaliśmy zmuszeni do skorzystania z usług „konika” i z Luoyang do Taishan pojedziemy za 60 yuanów więcej, niż kwota na biletach.

Nie opisałem jeszcze drugiej podróży. Z Xi’an do Luoyang, gdzie jesteśmy obecnie. Pociąg z literką K, miejsca hard seat… i co? Niby słabiej, ale wciąż trójmiejskie SKM to przy tym złom! Miejsca wbrew nazwie wcale nie takie twarde, chociaż też nie szczególnie wygodne. A do tego jaka obsługa! Ku naszemu zdziwieniu pracownica kolei obsługująca nasz wagon (i chyba również sąsiedni) bardzo interesowała się bagażami umieszczonymi ponad naszymi głowami, układając je tak, jakby przygotowywała się na trzęsienie ziemi. Oczywiście nic nie mogło nikomu spaść na głowę. Ponadto, średnio co pół godziny sprzątała podłogę (zamiatając, a niekiedy nawet myjąc). Roznosiła również wrzątek dla chętnych. Chińczycy w podróży bardzo dużo jedzą – właściwie cały czas. Część pożywienia kończy na podłodze – stąd tak częsty podłogowy serwis. Całe szczęście, że już tak nie charkają, jak można to usłyszeć jeszcze w opowieściach. Ponadto zachowują się z charakterystyczną dla siebie w każdej sytuacji, nie tylko podróży pociągiem, swobodą objawiającą się na przykład tak skrajnymi dla nas zachowaniami, jak chociażby wyciskanie pryszczy sąsiadowi bez żadnej krępacji. Ponadto Chińczycy nauczyli się żyć „bliżej siebie” w dosłownym tych słów znaczeniu i powszechnie nie zdają się nie zwracać uwagi na to, że ktoś się o kogoś uparcie ociera lub po prostu stoi strasznie blisko, chociaż równie dobrze mógłby się odsunąć, ale chyba nie widzi takiej potrzeby. Jest to bardziej widoczne wśród starszych ludzi, młodzież stara się już raczej zachowywać jakiś dystans, lecz i tak jego pojęcie bywa inne, niż to, do którego się przyzwyczailiśmy. Dlatego wiele sytuacji, szczególnie właśnie w środkach transportu, bywa irytujących. Dochodzi do tego brak jakiegokolwiek skrępowania przy przyglądaniu się ludziom, a że mimo iż poruszamy się raczej turystycznymi szlakami, to i tak wciąż stanowimy jakiś powód do zainteresowania – podejrzewam, że Alicja z powodu urody ;D, ja zaś przez kolor włosów. No i wygląda to tak, że kilka par skośnych oczu najspokojniej w świecie wlepia się w nas na około minutę. Co ciekawe, tyle zazwyczaj wystarcza Chińczykom, aby się „napatrzeć” i wówczas już znajdują sobie inne zajęcie.

To jeszcze o krótko o miejscu, w którym teraz mieszkamy (trochę zmienił się nam widok z okna - patrz fotka). Wiedzieliśmy z komentarzy w Internecie, że będzie to tak wyglądało, więc zaskoczeni nie jesteśmy, ale opisać to należy. Otóż Chińczyk, u którego mieszkamy, ogłasza się, a właściwie swoje mieszkanie, jako hostel. Oczywiście jest to sporo naciągane – po prostu mieszkamy u niego w domu, na siódmym piętrze bloku sporego i nie najnowszego osiedla. Lokalizacja jest słaba, ale miasto i tak nie jest ciekawe (raptem jedna znana świątynia, a reszta poza miastem). W pobliżu zaś znajduje się istne zagłębie chińskich pyszności oraz nie wiedzieć czemu kilkunastu fryzjerów (!). Pokój jest bardzo ładny, gospodarz miły i jak na Chińczyka to „schludny” i dobrze wychowany, jego kilkunastoletni syn również. Dziwna wydała się tylko kwestia: „jak by się ktoś pytał, to jesteśmy znajomymi i przyjechaliście nas odwiedzić”, ale to już nie nasza sprawa jak to wszystko sobie Chińczyk wykombinował, aby zarabiać na przyjezdnych. Układ stoi, bo i on i my jesteśmy zadowoleni.

Jutro zaczynamy zwiedzanie od Grot Dziesięciu Tysięcy Buddów (Longmen). Szaolin sobie darujemy, bo z zaczytanych opinii, nie tylko od ludzi z Internetu, ale również w przewodniku wprost to piszą, że jest to już obecnie jedynie drogi i zatłoczony jarmark, a nie chcemy się zawieść jeszcze bardziej, niż na Zakazanym Mieście. Planujemy jednak wspiąć się na szczyt Songshan, na którego zboczu leży ów słynny buddyjski klasztor, lecz raczej podejdziemy z drugiej strony, od miasteczka Dengfeng. To tyle z planów na najbliższe dni. Być może już jutro wrzucimy jakieś fotki ze słynnych grot. (na fotce przykładowa ulica w Luoyang).

No i jeszcze zagadka dla fanów motoryzacji (zaprzęg koni mechanicznych ;p)



Oraz kościółek, który znaleźliśmy w trakcie spaceru. Jak widać Chrześcijański, ale nie jesteśmy pewni, czy Katolicki.

niedziela, 23 sierpnia 2009

archeologicznie...

Tak jak wczoraj pisał Tadeusz, w samym Xi’an nie ma zbyt wiele do oglądania (oprócz życia Chińczyków oczywiście :P), więc dziś udaliśmy się poza mury miasta. Pojechaliśmy z wycieczką z hostelu, bo obiekty, które nas interesowały są oddalone od miasta około 30 km (i na dodatek nie znajdują się obok siebie, ale również kilkanaście kilometrów od siebie). Te „niesforne zabytki” to właściwie dwa wykopaliska archeologiczne, z których zrobiono muzea.

Pierwsze odwiedziliśmy muzeum Banpo. Są to pozostałości po pierwszych osadach na ziemi chińskiej, które zostały stworzone przez matriarchalną kulturę, zwaną Yangshao (ok. 5000 – 2800 r. p.n.e.). Widzieliśmy jak wyglądały domy i groby osadników. Między domami były wydrążone dziury, które stanowiły piwnice osadników, do przechowywania jedzenia. Z tego, że piwnice znajdowały się nie w domu, ale poza nim, dowiadujemy się (od pani przewodnik), że osadnicy dzielili się jedzeniem. Już więc w swoich podstawach Chiny były komunistyczne :) – z czego ku naszemu zdziwieniu zażartowała sama przewodniczka. Muzeum Banpo jest ogólnie ciekawe, ale dość małe i przez to nie powalające.

Zanim dojechaliśmy do muzeum zawierającego Terakotową Armię, zwiedziliśmy dwa zakłady rzemieślnicze. W jednym z nich wyrabiali i wypalali wojowników, identycznych z tymi sławnymi oraz inne wyroby ceramiczne. Niektóre były naprawdę warte uwagi, lecz niestety odstraszały kosmiczne ceny. Drugi zakład zajmował się pozyskiwaniem jedwabiu (!). Wreszcie mogłam zobaczyć na własne oczy jak wygląda kokon jedwabnika, maszyna do rozwijania nici, mogłam dotknąć jedwabnych nitek! (dla niewtajemniczonych – m.in. o tym pisałam moją pracę licencjacką). Ale moja radość nie trwała długo, bo okazało się, że pokaz rozwijania nici jedwabnej to był tylko wstęp, aby odwrócić uwagę od głównego punktu naszych odwiedzin, czyli od sprzedaży jedwabnych kołder :D. W Chinach jest to dość często spotykane zjawisko, że wycieczki zwiedzają jakiś zakład rzemieślniczy, a potem są namawiane do kupna tamtejszych wyrobów. Oba zakłady, które dziś zwiedziliśmy, takie właśnie były. W pewnym sensie jest to normalne, pamiętam jak byłam z wycieczką klasową na Kaszubach oglądać jak garnki na kole wyrabiają i na końcu był sklep z wyrobami. Ale w Chinach sklep jest 5 razy większy niż sam zakład i spędza się na oglądaniu wyrobów pięć razy więcej czasu niż na oglądaniu procesu wyrobu produktów. I tu znów wyłazi naciągalska natura Chińczyków, z którą nie da się walczyć (można jedynie w obronie stosować szereg uników). Oczywiście nikt nas nie zmuszał do kupna, ale sposób namawiania i tak jest czasem zbyt brutalny.

Gdy wreszcie dojechaliśmy do bram muzeum Terakotowej Armii, okazało się, że dopiero za jakąś godzinę zobaczymy to, po co przyjechaliśmy. Zanim dojdzie się do wojowników, turystów czeka jeszcze pół godzinny spacer po …. centrum handlowym. Było tam wszystko, od pamiątek, po KFC i Subwaya (i tak przewodniczka ratowała nas trasami na skróty). Po drodze zaszliśmy jeszcze do sklepu z pamiątkami, gdzie siedział rolnik (ten, który kopiąc studnię niechcący odkrył terakotowych wojowników – określany jest tu jako The Farmer!) i można było sobie z nim zrobić zdjęcie lub nabyć jego autograf :D. Niezła żenada. Oczywiście po drodze było jeszcze w chińskim stylu trzykrotne sprawdzanie biletów (to nas zawsze strasznie dziwi – po co tyle razy sprawdza się tu bilety?!)….no i wreszcie gdy dotarliśmy odetchnęliśmy. Cała ta komercyjna otoczka jest żenująca i męcząca, ale gdy już się dojdzie do odkrywek (bo tak się nazywają miejsca, gdzie znajdują się wojownicy), to czuje się ogromny zachwyt.

Pierwsza, największa i najbardziej znana odkrywka posiada około 6 tys. Terakotowych Wojowników (i trochę koni), zwróconych twarzą w jedną stronę (na wschód). Podobno każdy z nich ma inne rysy twarzy, my jednak nie byliśmy w stanie tego dostrzec, bo patrzeliśmy na nich z góry i z pewnej odległości. Za tym imponującym szykiem, znajdowały się stanowiska archeologiczne (gdzie wciąż jeszcze odkrywają resztę pozostałych wojowników) i tzw. „szpital”, gdzie restauruje się potłuczone figury i składa je w całość.




Odkrywka druga jest tak naprawdę jeszcze nie odkryta :P. Wojownicy są wciąż schowani w swoich „domkach”. Terakotowa armia została pochowana w takich jakby korytarzach, pokrytych belkami drewna i gliną. W tej odkrywce, widać jedynie kontury tych dachów, niektóre z nich są zawalone. Archeolodzy nie spieszą się z wyciąganiem wojowników, gdyż nie chcą popełnić wcześniejszego błędu, w wyniku którego wojownicy stracili swoje, nadane im w starożytności, kolory. Otóż pod wpływem powietrza, kolory te bledną po kilku tygodniach, przez co do tej pory wyciągnięci wojownicy są w kolorze gliny. Archeolodzy podobno mają już pomysł jak ich wyjąć , aby zachować oryginalne barwy, ale to oczywiście wymaga czasu. Odkrywka trzecia jest bardzo mała i znajdują się w niej figury wyższych rangą wojowników i ich koni. Istnieje jeszcze odkrywka czwarta, ale nie jest udostępniona zwiedzającym.



Terakotowa Armia jest naprawdę imponująca. Na dodatek, na północy znajdują się spowite mgłą góry Li Shan, skąd czerpano glinę, do wyrobu wojowników. Szkoda tylko, że Chińczycy bardzo starają się skomercjalizować ten teren, który powinien zostać raczej nienaruszony, aby zachował swoją majestatyczność. Jeśli w 1974 roku The Farmer (wówczas jeszcze tylko zwykły farmer) kopał na tym terenie studnię, to oznacza, że musiał być to teren jeszcze w jakimś stopniu dziewiczy. Terakotowa Armia w szczerym polu, zamiast w środku jarmarku, byłaby przyjemniejsza.

Co ponadto. To już uwaga od Tadeusza, który nawet swego czasu dostał się na Archeologię (ale wybrał Kulturoznawstwo). Otóż najbardziej Terakotowa Armia imponuje, gdy pomyśli się, że przez całe tysiąclecia, aż do wspomnianego roku 1974 informacji o takim zabytku były znikome. Jego odnalezienie było zaskoczeniem, nikt jej właściwie nie poszukiwał, bo nie miał do tego podstaw. Podobno istnieją szacunki niektórych Archeologów (może przesadzone, ale można o nich przeczytać), że spod piasków Egiptu wyłoniło się do tej pory zaledwie 2% starożytnego dziedzictwa. Nie do wyobrażenia jest co jeszcze pozostawili nam nasi przodkowie pod ziemią.

sobota, 22 sierpnia 2009

Xi'an

Spędziliśmy już dwa dni w Xi’an, więc czas coś napisać. Może zacznę od tego, że jest to małe miasto, bo liczy sobie „zaledwie” 2.5 miliona mieszkańców. W porównaniu z Pekinem, w którym mieszka tylu ludzi co na całej Litwie, Łotwie i Estonii łącznie, to miasto wielkości Warszawy JEST małym miastem. Jednocześnie jest to miasto bardzo stare. Xi’an jest miastem odwiecznym, którego powstanie wiązać można jedynie z legendami. Dopowiem tylko, że jutro wybieramy się m.in. do Banpo, gdzie zorganizowane jest muzeum (chyba częściowo skansen) poświęcony osadnictwu sprzed 7 tysięcy lat! Ale o tym zapewne w następnej wiadomości.

Najpierw o ostatnich dwóch dniach. Nie zaimponujemy Wam nasi drodzy, bowiem zbyt wiele nie zdziałaliśmy. Zmęczeni odrobinę nieustannym zwiedzaniem postanowiliśmy pierwszy dzień pobytu poleniuchować w hostelu. Spróbowaliśmy miejscowego browaru, obejrzeliśmy Wrogów Publicznych (dotychczas nie było okazji), odpoczęliśmy. To może coś o hostelu. Mamy świetny, elegancki, przestrzenny pokój z łazienką za niecałe 30 PLN od osoby (to i tak nie najtaniej, bo w Luoyangu mamy nocować za 12 PLN os./noc) Bell Tower Hostel położony jest jak się można domyślić w pobliżu Wieży Dzwonu. Budowla ta znajduje się na środku najgłówniejszego z najgłówniejszych skrzyżowań, otacza je szerokie rondo, na które właśnie mamy widok z okna (zdjęcie poniżej z lewej, wykonane dosłownie przed chwilą). Jest to właściwe centrum miasta, otoczone bardzo dobrze zachowanymi i odrestaurowanymi murami miasta z początku dynastii Ming. Kiedy już drugiego dnia postanowiliśmy poruszać się odrobinę, to mury miasta towarzyszyły nam regularnie. Wpierw w okolicy dworca kolejowego, bowiem każdy pobyt w nowym mieście należy rozpocząć od zakupu biletów do miejscowości następnej i tak też zrobiliśmy. Oczywiście znów zajęło nam to sporo czasu, znów nie wystarczyło jedno okienko i jedna kolejka, ale bilety zdobyliśmy.



Obok wspomnianej Wieży Dzwonu znajduje się tradycyjnie również Wieża Bębna. Żadnej z nich nie zwiedziliśmy, bowiem cenią je miejscowi ponad właściwy im nominał – 27 yuanów za wejście na jedną z nich, podczas gdy na przykład Zakazane Miasto kosztowało 60 yuanów. Nie weszliśmy również do słynnego Wielkiego Meczetu i to z tego samego powodu. Mamy wrażenie, że niekiedy Chińczykom wydaje się, iż status turysty równoznaczny jest z posiadaniem bezdennego portfela. Dlatego poważnie się ograniczamy, szczególnie że wiele rzeczy się powtarza i absolutnie wystarczy nam w powyższych przypadkach widok z zewnątrz. W dodatku jest tyle interesujących szczegółów na zwykłych ulicach, które przecież są za darmo. Szczególnie właśnie okolica wspomnianego meczetu przypadła nam do gustu (więcej fotek w przyszłości, są fajne więc na pewno o nich nie zapomnimy!). Tam też odważyłem się na posmakowanie jednej z ulicznych przekąsek. Była maksymalnie ostra, koleś pewnie pochodził z Syczuanu ;) i w sumie nie było mi dane dowiedzieć się co właściwie zjadłem, ale niewiedza bywa błogosławieństwem ;p. W każdym razie czuje się dobrze :D i nadal będę mógł spokojnie spojrzeć w oczy moim pieskom po powrocie ;p.



Co jeszcze, tak w porównaniu do Pekinu – w Xi’an jest:
- jeszcze odrobinę taniej…
- jeszcze mniej obcokrajowców…
- mniej również Chińczyków zagadujących w pseudo-angielskim w celu sięgnięcia do naszego portfela…
Słowem, wszystkiego trochę mniej. Dotyczy to również popularnych atrakcji. Za najsławniejszy zabytek uznaje się tu widoczną z naszego okna Wieżę Dzwonu, a to oznacza, że w mieście nie ma niczego naprawdę powalającego. Poza miastem – oczywiście Terakotowa Armia, którą odwiedzimy jutro (zaraz przed wspomnianym Banpo).

Na koniec jeszcze rzut oka na miejscowy folklor (ciekawsze fotki zapewne we wrześniu):


środa, 19 sierpnia 2009

kogucików na druciku

Wczoraj był trochę spokojniejszy dzień. Przespacerowaliśmy się po dwóch znanych ulicach handlowych: Wangfujing i Liulichang. Wangfujing jest ulicą, na której znajduje się wiele zagranicznych i chińskich markowych sklepów. Jednym słowem drożyzna. Ale warto się tam przejść z dwóch względów.

Po pierwsze znajduje się tam ogromna, pięciopiętrowa księgarnia, gdzie można buszować do woli. Oprócz chińskich książek jest tam wiele literatury zachodniej…. po chińsku :). Zarówno współczesnej, jak klasycznej. Szukaliśmy „Pana Tadeusza”, ale bezskutecznie. Nie poprzestaniemy jednak w poszukiwaniach :). Mimo braku „Pana Tadeusza”, nabyliśmy trzy książki za jedyne 20 zł. „Małego Księcia” (po chińsku oczywiście), „Historia muzyki chińskiej” i „Sen czerwonego pawilonu” (jest to klasyka literatury chińskiej).

Po drugie jest tam targ z pamiątkami oraz budki z jedzeniem, które nas odrobinę przeraziły. W Chinach często można spotkać takie małe stoiska, gdzie sprzedają usmażone w głębokim oleju mięsko lub warzywa nabite na patyczki. Otóż na tym targu, zamiast mięska w naszym tego słowa znaczeniu, nabite były różne robale, skorpiony (niektóre jeszcze się ruszały! – bo te patyki najpierw są wystawione jako surowe, dopiero gdy się wybierze sprzedawca je gotuje w oleju), rozgwiazdy, koniki morskie i jakieś jaszczurki. Z resztą zobaczcie sami:





Mieliśmy pecha, że akurat w tym miejscu dopadł nas głód, bo nie mogliśmy nic dla siebie znaleźć. W końcu zdecydowaliśmy się na przekąskę wegetariańską (aby przypadkiem nie natknąć się na jakiś ogon skorpiona), która wyglądała jak tortilla, tylko w środku była kapusta i kiełki soi.

Po spacerze po Wangfujing, udaliśmy się na ulicę Liulichang. Jest ona mnie komercyjna i z tego co zaobserwowaliśmy to skupisko artystów i rzemieślników. Można wyrobić sobie tam tradycyjną chińską pieczęć, zakupić reprodukcje znanych zwojów (czyli po prostu obrazów), nabyć przyrządy do kaligrafii, wachlarze, figurki i naczynia ceramiczne. Nie ma tam z kolei miejsca na kiczowate i tanie wyroby, które można znaleźć prawie wszędzie. Liulichang jest zdecydowanie ciekawsza, gdyż panuje tam specyficzny, chiński klimat. Chińczycy grają na ulicy w mahjonga, przejeżdżają rowerami, rzeźbią pieczątki… Wcześniej wspomniana Wangfujing wygląda jak typowa ulica w stylu zachodnim (no może oprócz targu ze skorpionami, ale on był schowany w ozdobnej bramie z napisem znaczącym mniej więcej tyle co „ulica małych przekąsek”).

Na Liulichang złapał nas już obiadkowy głodek, więc już po raz trzeci wylądowaliśmy w chińskim barze (obiadu, który opisywaliśmy przy okazji Wielkiego Muru nie liczymy, bo to była wykwintna restauracja) i po raz trzeci się nie zawiedliśmy. Tadeusz stwierdził, że ma trzy ulubione bary w Pekinie (bo w tylu byliśmy), ale w każdej chwili może mieć ich więcej :). Wszędzie porcje są ogromne (ja na ogół zostawiam prawie połowę, bo nie daję rady) i przepyszne. I niesamowicie tanie. Na ogół obiad dla dwojga z piwem wychodzi nas około 9 zł, raz nawet trafiliśmy na bar gdzie zapłaciliśmy 7 zł. I wyszliśmy tocząc się po chodniku z przejedzenia :). Mamy nadzieję, że w innych częściach Chin również spotkamy tak pyszne jedzonko.

Jeszcze jedno. We wszystkich zabytkowych miejscach znajdują się zakazy o treści „No Smoking”, nic więc dziwnego, że nie ma tu już Smoków ;p. Ale wczoraj na Liulichang takiego zakazu nie było, no i wreszcie mogliśmy spotkać Smoka.

Niebawem ruszamy na opisywaną w jednym z poprzednich postów stację Beijing Zachodni. Jutro rano (u Was środek nocy) będziemy już Xi’an. Zgodnie z planem mamy przejechać 1000 km w 11 godzin. Zatem w drogę…