niedziela, 31 stycznia 2010

Wyspa Lamma i Victoria Peak

Dzisiaj udaliśmy się promem na wyspę Lamma (koszt 17 HK dolarów, w niedzielę i święta 25 HK dolarów, czas podróży: ok. 45 min). Wycieczka promem była świetną okazją do obejrzenia głównej wyspy dookoła oraz innych, małych wysp znajdujących się niedaleko niej.



Wyspa Lamma całkowicie różni się od wizerunku z jakim kojarzy się Hong Kong. Oprócz kompleksu dla turystów (w postaci restauracji i stoisk z pamiątkami), elektrowni oraz kilku małych wiosek, Lamma to głównie egzotyczny las oraz plaże (piaszczyste, jak i kamieniste).

Na wyspę można dostać się z dwóch portów: Yung Shue Wan oraz Sok Kwu Wan. My dopłynęliśmy do drugiego z nich. Gdy tylko wychodzi się z promu, widać szereg restauracji na świeżym powietrzu, które serwują owoce morza. Przed każdą restauracją ustawionych jest wiele akwariów, w których przetrzymywane są żywe stworzenia, klient ma więc możliwość wybrania swojego kąska. My nie skorzystaliśmy. Widok tych stworzeń był nieciekawy. Kraby miały związane kleszcze i widzieliśmy też ogromną rybę (miała ponad metr długości), która znajdowała się w akwarium niewiele większym od niej samej, tak że nie miała szansy się w ogóle ruszyć. Ale i tak pewnie już została zjedzona.



Gdy skończył się szereg restauracji, to można było już odetchnąć wolnością, turyści się rozpierzchli po wyspie, tak więc można było spokojnie pospacerować. Naszym celem była plaża Lo So Shing. Po drodze na nią widzieliśmy wiele ciekawych, nieznanych nam roślin i mijaliśmy malutkie wioski, złożone z kilku domków o niskim standardzie.






Plaża Lo So Shing jest jedną z dwóch bardziej zadbanych plaż, podobno gorszą, ale na pewno mniej obleganą (w przewodnikach piszą, że plaża Hung Shing Yeh jest lepsza, ale jest ona po prostu większa i bardziej oblegana przez turystów). Gdy dotarliśmy na Lo So Shing, było puściutko. Potem co jakiś czas przewijali się jacyś ludzie, ale ogólnie nie było tłumów. Woda była raczej przejrzysta, ale trochę za zimna na kąpiel (powietrze miało dziś ok. 23 stopnie), więc ograniczyliśmy się do pomoczenia nóg. Poza tym spiekliśmy się jak raczki, chociaż staraliśmy się chować w cieniu.



Po powrocie na Central, udaliśmy się autobusem na Victoria Peak, czyli najwyższą górą na wyspie. Są dwa sposoby, aby się tam dostać: kolejka linowa (koszt 33 HK dolary) oraz autobus piętrowy (7.20 HK dolara). Nie wiemy jak wygląda ta pierwsza opcja, ale za to możemy zrelacjonować podróż autobusem. Była ona o bardziej emocjonująca niż może się wydawać. Piętrowy autobus pędził wąską i krętą szosą pod górę, chybocząc się na boki. Do tego, wszystko działo się na krawędzi i od widoku w dół kręciło się w głowie.

Na szczycie można udać się na taras widokowy. Pokonaliśmy kilka pięter z takim właśnie zamiarem, aby na samej górze się przekonać, że wstęp na taras kosztuje 25 HK dolary. Nie skorzystaliśmy, bo wydaje nam się, że sama góra jest już wystarczającym tarasem widokowym. A poza tym nie musimy mieć identycznych zdjęć jak wszyscy. Po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy zaprawione zbocze, na którym odpoczęliśmy i poczekaliśmy, aż się ściemni. O 20.00 znów miał miejsce pokaz laserów, jak wczoraj widoczność była słaba, tak dzisiaj program był inny i w ogóle laserów nie było, tylko budynki migały światłami w różnych kolorach. Nie doświadczyliśmy zatem prawdziwego pokazu, jakie widać na zdjęciach w Internecie, widokówkach, itp. Ale to nic, spędziliśmy miły wieczór wpatrzeni w ogrom miasta i jego budynków.







A na koniec jeszcze kilka fotek z nabrzeża (wczoraj była słaba widoczność, więc dziś znów popstrykaliśmy).

sobota, 30 stycznia 2010

Z Chin wyjechaliśmy metrem

Zanim jednak się to stało, musieliśmy spędzić 26 godzin w chińskim pociągu, pokonując tym sposobem ponad 1700 km z Nankinu do Shen Zhen. Całe szczęście jakoś wyjątkowo nie był on przepełniony. O pociągach chińskich już kiedyś pisaliśmy, ale tym razem zrobiliśmy także kilka zdjęć wagonów sypialnych, tzw. „hard sleeper”, czyli leżanki nie podzielone na przedziały. Alicja miała miejsce środkowe, ja na samej górze (pod samiutkim sufitem, gdzie ledwo się zmieściłem:).



Pożegnanie z Nankinem było trudniejsze, niż się nam wydawało, że będzie. Mimo tego, że naprawdę mamy już ochotę wracać, to jakoś przyzwyczailiśmy się do tamtejszych miejsc, potraw, a nawet niektórych ludzi. Widać było nawet, że ludzie przyzwyczaili się także do nas, czego dowodem było zaproszenie na kolację, jakie otrzymaliśmy od właścicieli naszego ulubionego baru. Oprócz nas uczestniczyli w niej: znajoma kelnerka, właściciel i właścicielka, jej siostra, kucharz, a nawet jeden z uniwersyteckich wykładowców. Atmosfera była bardzo miła i musimy się zgodzić ze stwierdzeniem jednej z osób, że „w Chinach jest dużo ludzi i są również tacy, którzy są bardzo życzliwi”. (Musimy jednak przyznać, że nie często było nam dane obcować z tymi życzliwymi…)




Tak wiec pociągiem dojechaliśmy do Shen Zhen, miasta granicznego, którego metro posiada dwie stacje przesiadkowe, połączone z metrem hongkondzkim. Takim też sposobem opuściliśmy Chiny. Na granicy dostaliśmy pieczątkę do paszportów, która umożliwia pobyt w HongKongu przez 90 dni – jednak wykorzystamy tylko trzy, ale postaramy się je wykorzystać dobrze.

Pierwsze wrażenia z tej ogromne metropolii były przeciętne. Mieliśmy bowiem małe problemy ze znalezieniem hostelu. Sytuacja wygląda bowiem tak, że większość hosteli w tym mieście znajduje się w jednym budynku, tylko na różnych piętrach. Nam się trafił pokój w hostelu na piętrze trzynastym. W dodatku otrzymaliśmy chyba najmniejszy pokój świata. Może on mieć maksymalnie z 4 metry kwadratowe. Mieści się w nim właściwie tylko łóżko (i to tak małe, że niezbyt wysoka Alicja ledwo prostuje nogi). Bagaże pod nim, no i kilkadziesiąt centymetrów przestrzeni, aby z łóżka zejść – robi wrażenie, chociaż to pewnie i tak nic w porównaniu z japońskimi „hotelami kabinowymi”, o których całe szczęście jedynie słyszeliśmy, a nie było nam dane w nich zamieszkać.

Dzień 1 – spacer.

Jako, że pierwszego dnia przypadła nam średnia jak na HK pogoda (bardzo wietrznie, brak słońca, lekkie zamglenie), to postanowiliśmy wykorzystać go na rozejrzenie się po okolicy, bez specjalnych fajerwerków. Jeśli chodzi o autochtony, to spotyka się tu ludzi wszelkiej przynależności etnicznej i rasowej. Wygląda to mniej więcej jak Londyn, tylko bez Londyńczyków ;). Do Londynu upodabnia Hong Kong także ruch lewostronny. Również języki słyszy się różne, z wyraźną przewagą trzech: angielskiego, kantońskiego oraz mandaryńskiego. Pozostałe języki używane są raczej jedynie przez turystów oraz „zorganizowane grupy imigrantów” chwytających się dorywczych prac.

Architektura jest oczywiście imponująca (nawet Alicja, która nie przepada za architekturą współczesną została przygnieciona). Najwyższe i najdziwniejsze budynki świata (szczególnie na samej wyspie Hong Kong). Do tego szereg oryginalnych rozwiązań urbanizacyjnych, sprawiających, że jest to najbardziej „kompaktowe” miasto, jakie widzieliśmy – przynajmniej tzw. Central. Najciekawszy jest system „kładek” wiodących ponad ulicami (jak i chodnikami), dzięki którym można przechodzić od budynku do budynku na wysokości 2 pietra. Ponadto wszystkie ścieżki, chodniki, kładki, tunele, ulice, estakady wzajemnie się przeplatają, często na niewiarygodne sposoby. Po ulicach zaś jeżdżą głównie taksówki (to ponad połowa pojazdów w ścisłym centrum) oraz piętrowe autobusy, a także piętrowe tramwaje! Do tego dochodzi bardzo rozbudowane i sprawne metro, tak wiec komunikacja wygląda na znakomitą. Co bardziej bogaci wybierają jednak jeszcze inny środek lokomocji, a mianowicie helikoptery, które często widuje się ponad budynkami, na których mają lądowiska.

Innym ciekawym elementem krajobrazu są parki, które upchane zostały pomiędzy skrzyżowania i wieżowce. Tutejszy klimat sprzyja utrzymaniu zieleni w dobrej kondycji, a do tego dodaje się różne instalacje wodne, wodospady itp., tak więc jest w nich bardzo przyjemnie. Całość jest zawsze bardzo zadbana, czysta i przyjemna. Nie ma w nich ani krzty dzikości, ani jednego chwastu.

Ogólnie Hong Kong zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie, a na razie i tak mało widzieliśmy. Po wielkiej metropolii spodziewaliśmy się czegoś znacznie gorszego, większego chaosu, więcej syfu – jednak jest zupełnie inaczej!

Pod wieczór udaliśmy się do Muzeum Kosmosu (skusił nas ładny budynek w kształcie kopuły;) na projekcję „Gwiazdy”, która dla Alicji była czymś nowym i ciekawym, a dla mnie była gorszą wersją projekcji, które widziałem w Toruniu :). Zaraz po tym, poszliśmy na promenadę, z której jest dobry widok na pokaz laserów na wieżowcach, który odbywa się codziennie o 20.00. Niestety była mgła i niewiele zobaczyliśmy. Jutro planujemy zobaczyć go jeszcze raz, tym razem z Victoria Peak.
Jutro również wypływamy na jedną z bardziej dziewiczych wysp, o nazwie Lamma, gdzie mamy zamiar wygrzać się na pięknej plaży – temperatury sięgają tu obecnie koło 22 stopni (tym gorszy będzie dla nas szok termiczny po powrocie do kraju, lecz na razie korzystamy).

Pierwsze fotki z HK:







Nasz hostel do najpiękniejszych nie należy:



A takim czymś płynęliśmy na wyspę (zdjęcie zrobione przez rusztowanie – zrobione z bambusów oczywiście):



Zdjęcia nocą:


niedziela, 3 stycznia 2010

Chodnik i wyjaśnienie

Chodnik w Chinach jest wszystkim, tylko nie przestrzenią dla pieszych. Jak już pisałam, rowerzyści i skuterowcy jeżdżą wszędzie, również po chodnikach (i oczywiście czują się jakby mieli wszędzie pierwszeństwo). Chodnik jest również ulubionym miejscem parkingowym dla zmotoryzowanych. Często cały chodnik się zastawiony rowerami i skuterami, tak że w ogóle nie ma przejścia – trzeba wtedy przedzierać się między szybko jadącymi skuterami po ścieżce rowerowej lub po prostu po ulicy.



Ponadto, na chodnikach ustawia się „handel na kółkach”. Na przykład stoiska z jakąś przekąską lub „warsztaty naprawy”. Można chyba sprzedawać wszystko i ustawić się gdziekolwiek. Trzeba tylko uiścić w urzędzie miasta jakąś miesięczną opłatę.
Zadziwiająca jest kompaktowość Chińczyków. Wielokrotnie na ulicy widzieliśmy „rower z przyczepą” (czyli rower, który z tyłu ma rozszerzenie w postaci większej platformy, w rodzaju przyczepy), na którym stał jakiś mały piecyk (nie wiem skąd była czerpana energia) i Chińczyk w najlepsze uprawiał handel sprzedając coś do jedzenia. Jest to sposób na zarobek dla najbiedniejszych. Nie trzeba kupować czy wynajmować lokalu, można rozłożyć się na ulicy z czymkolwiek i zarabiać. Wydaje się, że ile by tych stoisk nie było, to i tak znajdą się Chińczycy, którzy kupią to jedzenie. Większość ulic zajęta jest przez bary oraz wszelkie stoiska serwujące mniejsze lub większe przekąski i wszystkie one są wypełnione lub otoczone (w zależności od tego czy to lokal, czy stoisko) przez chętnych do zakupu Chińczyków.





Na chodniku nieopodal Uniwersytetu jest miejsce na targ nocny. Gdy jest ładna pogoda (nie pada), wieczorem ustawiają się stoiska z różnymi produktami. Zajmując oczywiście całą szerokość chodnika.



W rezultacie, na chodniku można znaleźć wszystko oprócz przestrzeni do przejścia dla biednego piechura. W praktyce, piechur nie ma żadnych praw ani na przejściu dla pieszych, ani na chodniku.

PS. Było o chodniku, a teraz czas na wyjaśnienie, wytłumaczenie dlaczego wpisy przestały się już pojawiać na tym blogu. Otóż zostaliśmy już kompletnie odcięci od tego miejsca w Sieci, a dokładnie to od całego serwisu blogspot.com i przestały już pomagać wszelkie sztuczki, które mogłyby by temu zaradzić. Ten wpis dodał w naszym imieniu nasz znajomy (dzięki!). Jest całkiem możliwe, że będzie to nasza ostatnia wiadomość, aż do powrotu - wówczas postaramy się nadrobić zaległości!