wtorek, 18 sierpnia 2009

Murski Chinek

Tak więc oficjalnie potwierdzamy – Mur stoi i ma się nienajgorzej. Chociaż momentami jest zaniedbany, ale też go remontują. Wykupiliśmy „wycieczkę” z hostelu, ale nie byle jaką. Jak wiadomo, Mur jest długi i zwiedzać go można w wielu miejscach, różniących się znacznie od siebie. Jedne są lepiej zadbane, inne gorzej, jedne są bardziej tłoczne, inne mniej. Większość wycieczek najczęściej wybiera się do dwóch najbliższych miejsc, czyli Badaling albo Mutianyu (około 70 km od Pekinu). Aby uniknąć tłumy wybraliśmy opcję dalszą – około 110 km – znaną pod nazwą Simatai. Aby jednak jeszcze bardziej urozmaicić sobie wycieczkę, dojechaliśmy jedynie do Jinshan i stamtąd powędrowaliśmy murem około 10 km do wspomnianego Simatai.

Wędrówka była niezapomniana. Nie trafiliśmy wprawdzie na słoneczną pogodę (słońca jeszcze w ogóle nie widzieliśmy w Chinach, ciągle smog, mgła albo ostre zachmurzenie, tak że ledwo można domyślać się jego położenia), ale nie narzekamy. Mgła spowijająca starożytną budowlę nadała jej tylko jeszcze bardziej tajemniczego klimatu. W dodatku ludzi na trasie było naprawdę niewielu. Spotkaliśmy tylko jedną grupę zorganizowaną (organizacja naszej grupy polegała tylko na wspólnym transporcie i posiłku o czym trochę niżej, poruszaliśmy się osobno). Momentami bywało tak, że nie widzieliśmy nikogo – byliśmy tylko my i Wielki Mur we mgle.

Przynajmniej na tym odcinku Mur wygląda tak, że nigdy nie jest poziomy. Jak to ładnie napisali w przewodniku „odwzorowuje ukształtowanie terenu”. A Chińczycy na łatwiznę nie szli i ciągnęli go poprzez najwyższe szczyty w okolicy. W związku z tym raz się człowiek wspina (i to pod kątem nawet, żeby nie skłamać, około 70 stopni), schody są wyższe niż szersze, o ile są w ogóle. Monumentalność tej budowli tkwi nie w jej długości, bo przecież jest tak długa, że nie sposób tego pojąć, lecz właśnie w jej kształcie i terenie, na jakim została wzniesiona, a są to strome góry, momentami bardzo skaliste.

A na każdym wzniesieniu wieżyczka. Ostały się one w bardzo różnym stanie, ale większość jest dobrze zachowana, inne są odbudowane. Trzeba przy tym wiedzieć, że gdy Chińczycy odbudowują zabytki, to można mieć pewność, że robią to solidnie. Widziałem kiedyś program dokumentalny poświęcony renowacji Zakazanego Miasta przed zbliżającą się wówczas olimpiadą i najazdem turystów (zagranicznych). Pokazano w nim, jak w poddaszu jednego z pawilonów odnaleziono bardzo stare buddyjskie zwoje (nikt nie wiedział skąd się one tam wzięły). Wszędzie na świecie porozchodziłyby się one po narodowych muzeach danego państwa. W Chinach zaś dokładnie zwoje zbadano, udokumentowano… i zabezpieczone odłożono na miejsce, w którym je odnaleziono. To bardzo jaskrawy przykład, ale po nim nie trzeba już wspominać, co do rzetelności w doborze materiałów i techniki odbudowy zabytków. Tak więc również Mur i wszelki e jego elementy odbudowywane są w sposób nie powodujący zastrzeżeń. Mimo to Mur w wielu miejscach był dosyć zniszczony, ale to również dodawało mu uroku, majestatyczności. Bo przecież ruiny właśnie mają w sobie to coś, co wzbudza szacunek, zmusza do refleksji i porusza wyobraźnię. Tak wiec proporcję były znakomite – część Muru jaki widzieliśmy był w stanie znakomitym, inna część w rozsypce (i bardzo dobrze).

Nie da się ukryć, że się zmęczyliśmy. Krople potu dosłownie zalewały mi oczy, ale to też dobrze :). Musimy trenować przed zaplanowanym na koniec miesiąca Taishan :). Chodzimy ostatnio bardzo dużo (sam Pałac Letni położony jest na przeogromnym terenie, Zakazane Miasto również nie małe), ale nie wspinaliśmy się dotąd, tak jak tym razem. Co jeszcze z kolorytu Wielkiego Muru – w niemal każdej wieży Chińczyk bądź Chinka pytająca „łer ju from?”, a po takim zaś wstępie próbująca opchnąć suweniry, bądź chociaż butelkę wody (mieliśmy jej oczywiście pod dostatkiem). Jednak dostrzegliśmy bardzo ładny chiński wachlarz, który Alicja nabyła. Poza tym poznaliśmy możliwości dźwiękowe tutejszych owadów – nie wiemy co to są za stworzenia, ale wydają dźwięki tak głośne, jak niemal muza na klubowym koncercie. Słyszeliśmy to wcześniej w parkach, które odwiedziliśmy, ale nie aż tak głośno.
No i kwestia posiłku. Po męczącej wędrówce czekał nas lunch. Niestety musieliśmy na niego poczekać w umówionej wcześniej z kierowcą restauracji na ostatnich wędrowników, a była nimi grupa Francuzów (w tym „natchniony” fotograf i człowiek w plastikowych klapkach). W trakcie półtorej godzinnego oczekiwania prowadziliśmy wesołą konwersację ze starszą parką Anglików i młodszą Holendrów. Tych ostatnich posiadamy adres e-mail, ponieważ strzeliliśmy im kilka fotek, gdy zjeżdżali nad rzeką po linie (wysokość kilkudziesięciu metrów, trudno ocenić, ale początkowo coś koło 20-30). Być może nawet samemu kiedyś zdecydowałbym się na takie szaleństwo, ale na pewno nie w Chinach, gdzie kwestie bezpieczeństwa bywają ostro naginane. O ile jednak potrafimy się dopilnować, aby nie spaść z muru czy schodów pozbawionych poręczy, to w sytuacji zjazdu na linie nie posiada się żadnej kontroli. Ale miało być o posiłku. Gdy już się doczekaliśmy spóźnialskich, rozdano patyczki i miseczki, a na stół wyłożono 10 talerzy z różnymi chińskimi potrawami – cała gama smaków – z których dobierało się i dorzucało do własnej miseczki w miarę potrzeb. Tym sposobem skosztowaliśmy różnych przysmaków, co bardzo przypadło nam do żołądków… tzn. gustu.

Pozostała już wówczas tylko podróż z szalonym kierowcą busa, który był bardziej szalony, niż inni chińscy kierowcy – a żadnemu z nich nie brakuje pomysłowości w przedzieraniu się przez uliczny tłok pojazdów przeróżnych, jak i pieszych. Co jednak ciekawe, chińczycy całkiem dobrze sobie w tym radzą i chyba dobrze, że obcokrajowcy nie mogą prowadzić tutaj pojazdów, bo mogliby sobie nie poradzić. Na przykład inaczej używa się tutaj klaksonu (jak i dzwonka przy rowerze, rikszy). Nie służy on „opieprzaniu” kogoś, lecz zwracaniu uwagi na siebie – na przykład: uwaga, wyprzedzam, więc trąbie, aby mnie zauważyli (czasem jest to nawet zamiennik do kierunkowskazu). A że wyprzedzają często i na różne sposoby (po różnych stronach, itd), to też klakson słychać gęsto na każdej ulicy. Nie ma jednak w tym żadnej złości, kierowcom tym nie puszczają nerwy, zachowują swój azjatycki spokój. Znów widzieliśmy pojazdy poruszające się pod prąd, używające przy tym klaksonu właśnie i mrugające światłami – co również nie zdziwiło naszego kierowcy. Ciekawe są również ulice. Autostrady bez zastrzeżeń, piękne, czteropasmowe. Drobniejsze zaś ulice w różnym stanie. Zdarza się na przykład, że asfalt znika na kilkanaście metrów, po czym pojawia się znowu. Ogólnie jest ciekawie.

Poniżej próbka fotek z Wielkiego Muru. Siedząc już w Nankinie będziemy raczyć Was większą ilością, lepiej wyselekcjonowanych i obrobionych fotek, na razie tylko tak orientacyjnie:










1 komentarz: