środa, 28 października 2009

Absurdy i ciekawostki, część pierwsza


„Handel na kółkach” jest bardzo popularny w Chinach. Okazuje się, że nawet przenośne mini zoo jest możliwe. Jak widać u Chińczyków wzbudza większe zainteresowanie niż zdziwienie.



Chińczycy uwielbiają jeść. Nie jest ważne dla nich w jakim miejscu, ani w jakich warunkach to robią. Apropos sposobu jedzenia Chińczyków to zazwyczaj jest on bardzo paniczny, tak jakby głód mieli w genach. Jedzących Chińczyków można porównać do odkurzaczy, przystawiają usta do talerza i pałeczkami zgarniają, a buzią wciągają jedzenie. Zanim zdążą pogryźć daną dawkę już wciągają następną. Przed wyjazdem wydawało nam się, że pałeczkami należy jeść umiejętnie, a tu się okazuje, że większość Chińczyków używa ich do niekiedy w ogóle nieestetycznego „przesuwania” pożywienia z miseczki do ust. Ponadto, zauważyliśmy że raczej nie oszczędzają na jedzeniu. Zamawiają czasem kilka potraw, ale często również zostawiają, bo nie są w stanie tyle zjeść. Powyższy opis to oczywiście zjawisko najczęściej przez nas obserwowane w barach, ale wiadomo, że Chińczyków jest dużo, więc nie można uogólniać.



Grunt to stabilność



Zdjęcie to zrobione było na najwyższym wzgórzu na terenie Pałacu Letniego w Pekinie. Mimo że upał był niemiłosierny, a wszystkie lodówki daleko, to lody w jakiś cudowny sposób zachowały taką postać, że wciąż można było je nazwać lodami.



Zdjęcie przedstawia fragment zeszytu kupionego w Chinach. Widać na nim „chiński angielski”. Dziwne jest to, że Chińczycy używają całkiem skomplikowanych znaków, lecz o wiele prostszych w zapisie liter nie są w stanie nawet przepisać, czy też „przerysować” (nie trzeba do tego nawet znajomości języka, wystarczy wcisnąć odpowiednie znaki na klawiaturze w odpowiedniej kolejności!).

Przypomina nam to też inną anegdotę: w Internecie krążyła fotka baru z Chin z napisem na szyldzie: „translate server error”. Okazało się, że właściciel chciał przetłumaczyć nazwę baru na angielski, ale akurat nie zadziałał program tłumaczący i uznał ten komunikat za właściwe tłumaczenie nazwy. Pisemny angielski to jednak nie największy problem Chińczyków. Ustny to czasem istny koszmar. Najgorsze, że niektórzy Chińczycy nawet znają dość dobrze angielski, ale wymawiają go tak dziwnie, że nie da się tego zupełnie zrozumieć. Przy tym, to nawet ustny chiński jest bardziej wyraźny :P.

Co do angielskiego to warto również wspomnieć o tym jak Chińczycy postrzegają obcokrajowców w kontekście języka angielskiego. Często zdarzało nam się, że Alicja zaczynała rozmawiać z jakimś Chińczykiem po chińsku, a on odpowiadał po chińsku, ale od czasu do czasu starał się wrzucać angielskie słowa (najczęściej liczebniki – bo jeśli chodzi o pieniądze to Chińczycy umieją trochę po angielsku :P). Na ogół jednak użycie tych słów nie jest odpowiednie, na przykład na fifty mówią twenty itp. W rezultacie rozmowa jest strasznie chaotyczna i nie prowadzi do porozumienia. Wielokrotnie Alicja błagała Chińczyka, żeby nie mówił po angielsku, tylko po chińsku.

Inne dziwne tendencje podczas rozmowy z Chińczykiem pojawiają się, gdy Alicja czegoś nie zrozumie. Wtedy zamiast powiedzieć wolniej (bo najczęściej problem jest w szybkim i niewyraźnym mówieniu) albo powiedzieć prostszymi słowami to samo, to zaczynają panikować i szukać kogoś wokoło, kto zna angielski. Jest to oczywiście bez sensu, więc Ala kłamie, że nie zna angielskiego. Wówczas Chińczyk jest strasznie zdziwiony i rozbawiony (w ich mniemaniu każdy biały to Amerykanin i każdy biały zna angielski). Dopiero po wielokrotnych błaganiach żeby powiedział to po chińsku i wolniej, wreszcie udaje się porozumieć. Zdarza się również, że zdezorientowany sytuacją Chińczyk zaczyna powtarzać jedno słowo, które według niego jest akurat kluczowe. Problem wówczas w tym, że czyni on tym sposobem sytuację jeszcze bardziej niezrozumiałą. Chińczycy najwidoczniej nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo ubogi w sylaby jest ich język (dlatego też Chińczycy nigdy nie przejdą na alfabet, bowiem zapis przy użyciu samego pinyinu, czyli bez użycia znaków, a jakby fonetycznie, jest tak wieloznaczny, że bez odpowiedniego kontekstu nie można się domyśleć właściwego znaczenia). No i właśnie powtarzający jedno słowo Chińczyk pozbawia je tym samym kontekstu i wygląda to tak, jak by krzyczał po polsku np. wyraz „zamek” i nie wiadomo by było, czy chodzi o jakąś budowlę, czy też o zamek w pobliskich drzwiach, czy też o zamek w moich spodniach – a jeśli nawet jakimś cudem ktoś by się tego domyślił to i tak nadal nie wiadomo, co z tym zamkiem należy zrobić… Jeszcze ciekawiej jest, gdy zirytowany Chińczyk woła na pomoc kogoś i mówi mu, że „nie wiem jak jej to powiedzieć” i wówczas ta druga osoba, która również nie wie co zrobić, zaczyna w identyczny sposób powtarzać to samo albo i inne słowo… Tak więc nie jest letko ;) ale jak to kiedyś ktoś powiedział, nikt nie mówił, że będzie ;).

poniedziałek, 26 października 2009

Muzeum Jedwabnictwa i hostel w Suzhou

W Suzhou znajduje się jedyne Muzeum Jedwabnictwa w Chinach. Ponieważ mnie ten temat wciąż dręczy (moja praca licencjacka była trochę związana z jedwabiem, ale jeszcze inny jedwabny temat nie daje mi spokoju) to odwiedzenie muzeum wydawało się oczywiste. Niestety zawiedliśmy się jednak (zwłaszcza ja), bo odwiedziny niewiele wzbogaciły naszą wiedzę. Muzeum po pierwsze jest bardzo małe, przejście go zajmuje niecałe 15 minut. Maszyny do rozwijania nici i tkania tkanin stoją gdzieś w kącie zakurzone (a mi się marzyło, że zobaczę jak się je używa) i nawet zabroniono nam robić zdjęcia (po tym jak zrobiliśmy jedno). Jedyne co nam się podobało to bawienie się żywymi jedwabnikami. Całym stadkiem leżały sobie na koszu z liśćmi morwy i pewien Chińczyk pozwolił nam wziąć je na ręce. Śmieszne stworzenia, wolno podnoszą główkę i patrzą co się dzieje. Mają też małe nóżki, które lekko przyklejają się do podłoża, także trochę ciężko było pozbyć się ich z ręki ;). W Muzeum był też dziedziniec gdzie rosły młode morwy, a ponadto niewiele nieciekawych gablot, słabo oświetlonych. Jedna z ciekawszych gablot przedstawiała etapy rozwoju jedwabnika.





Na koniec, w sklepie z pamiątkami spodziewałam się jakiegoś ciekawego wydawnictwa dotyczącego jedwabiu (bo przecież gdzie mają być jeśli nie tam), ale tu z znów się zawiodłam. Jedyne co można było kupić to ubrania jedwabne i pełno pamiątek zupełnie nie związanych z jedwabiem.
Niestety muzeum jest skierowane do laików i być może dla nich muzeum jest ciekawe. Ale ja spędziłam rok na szukanie szczegółowych informacji o jedwabnictwie i oczekiwałam od muzeum odpowiedzenia na moje pytania i wzbogacenia wiedzy. Tak się jednak nie stało, a szkoda.

W Suzhou bardzo popularne są pierożki (饺子 jiaozi lub 水饺 shuijiao ). Jest to danie dostępne w większości rejonów Chin, ale mimo to nie mieliśmy jeszcze okazji ich skosztować. W Suzhou większość barów je serwuje i wręcz ciężko nam było znaleźć jakieś godne danie z ryżem, dlatego w końcu byliśmy zmuszeni zasmakować tych dobroci. Pierożki chińskie od polskich różnią się wielkością (są mniejsze) oraz nadzieniem (tutaj nadzień jest od groma i jeszcze więcej, głównie z różnymi warzywami, ale też z dodatkiem mięsa – tylko naszych nadzień polskich brak! ). Mogą być podawane z zupie albo oddzielnie na talerzu. W rezultacie podobieństwo jest znikome, więc ciężko stwierdzić, że pierożki chińskie swoim smakiem przeniosły nas w klimaty polskie. Bardzo nam smakowały, ale i tak za Chiny ;) nie dorównają genialnym pierogom Babci Marysi.

Apropos Suzhou warto wspomnieć również o hostelach w Chinach. My korzystaliśmy podczas naszych podróży z tych oznaczonych „International hosteling” (szeroki wybór takich miejsc można znaleźć np. na hostelworld.com). Jest to chyba najtańsza opcja zanocowania podczas podróży, ale co ciekawe hostele są czyste i zadbane (my wyruszaliśmy z Polski z Raidem, spodziewając się nieprzespanych nocy z powodu małych towarzyszy w pokojach hotelowych). Na dodatek starają się zachować bardzo ciekawy i przyjazny klimat. Często mają dziedzińce połączone z kawiarenką, czasem jest czytelnia. Hostel w Suzhou podobał nam się najbardziej, ale inne też były ciekawe. Oto zdjęcia z hostelu w Suzhou:





Jak widać Suzhou zrobiło na nas niesamowite wrażenie (najlepiej odzwierciedla to ilość postów na blogu). Wciąż mamy niedosyt, bo niecałe dwa dni pozwoliły nam zaledwie na posmakowanie tego miasta.

sobota, 24 października 2009

Chińska Wenecja

Suzhou oprócz tego, że posiada wiele magicznych ogrodów, to charakteryzuje się również ciekawą architekturą. Najbardziej oczywistą i widoczną cechą jest duża ilość kanałów – dlatego właśnie Suzhou nazywane jest „Chińską Wenecją” lub „Wenecją Wschodu” - ale miasto jest też bardzo zadbane jeśli chodzi o szczegóły. Wszechobecne są motywy architektoniczne z ogrodów (na przykład te ozdobne okna i przejścia),a przystanki autobusowe są stylizowane na pawilony (ten na zdjęciu jest dość prosty, były jeszcze o wiele bardziej wymyślne). Poniżej zdjęcia zrobione na zwykłej ulicy:





To, że Suzhou wyróżnia się architektoniczne spośród innych miast nie oznacza wcale, że jest pozbawione „chińskiego syfiku” i chaosu. Ci dwaj bracia są oczywiście cały czas na pierwszym planie, ale między krawężnikami dostrzec można ducha artyzmu.

Co do kanałów, to jest ich dość dużo, ale nie aż tak dużo jak w Wenecji (bo po prostu Suzhou nie jest zbudowane na wodzie i wyspach jak Wenecja). Trochę się naszukaliśmy, żeby znaleźć jakąś przyjemną promenadę nad kanałem, ale mimo naglącego czasu (mieliśmy kilka godzin do pociągu) udało się. Najbardziej polecamy spacer wzdłuż ulicy Shiquan. Pewnie jakbyśmy mieli więcej czasu to byśmy odkryli więcej ciekawych zakątków, ale niestety tym razem nie mogliśmy dłużej zostać. Oto zdjęcia ze spaceru (na zdjęciach są kanały z różnych miejsc, nie tylko z Shiquan):






Nad kanałem koło ulicy Shiquan było dużo małych kawiarenek, więc wstąpiliśmy do jednej z nich („Bamboo Cafe”), aby odpocząć po długiej wędrówce (po mieście poruszaliśmy się pieszo). „Bamboo Cafe” prowadzi młoda Chinka, która za wszelką cenę stara się być artystką :). Trzeba jej przyznać, że ładnie urządziła swój kącik, bo miejsce było przytulne, na ścianach wisiały ładne obrazy (m.in. reprodukcja van Gogha) i była też mała księgarnia z ciekawymi chińskimi i angielskimi książkami, ale gospodyni była strasznie nachalna. Cały czas próbowała nam dogodzić ze wszystkich stron, a my chcieliśmy tylko odpocząć. Jest to oczywiście zrozumiałe, bo jesteśmy obcokrajowcami (a Chinka ta wyjątkowo wykazywała się miłością do Zachodu – a zwłaszcza do Zachodniej sztuki), a poza tym w tamtej chwili byliśmy jedynymi gośćmi, ale mamy już dość tego, że traktuje się nas inaczej (czy to w negatywnym czy pozytywnym znaczeniu – o tym może napiszemy kiedy indziej). Poprosiła nas na koniec abyśmy wpisali się do księgi gości (która była raczej księgą rysunków gości). Co prawda na naszym obrazku nie ma żadnej perspektywy a mosty i budynki lecą na łeb na szyję, ale chętnie znaleźlibyśmy się w tej sytuacji i prosto z Suzhou popłynęlibyśmy do Polski :).



Mimo, że Chinka była nachalna i trochę krzykliwa (jak to większość Chinek), to spośród spotkanych przez nas Chińczyków jest chyba jedyną osobą, która wykazała się jakimiś zainteresowaniami. Gdy raz rozmawiałam z inną Chinką, kelnerką w naszej „Fasolce” (czyli ulubionego baru, w którym niemal codziennie jadamy z powodu braku własnej kuchni) i zapytałam co lubi robić, odpowiedziała: „Lubię się uczyć i pracować”. Oczywiście podziwiamy szczerze taką postawę, wypowiedzieć takie zdanie jest nie lada sztuką, podczas gdy ciążą nogi po całym dniu pracy i szczypią oczy od ciągłego wpatrywania się w znaki chińskie (a trzeba przyznać, że znaki o wiele bardziej męczą oczy niż litery łacińskie). Ale wydaje mi się, że ta postawa wynika bardziej z pewnej niewiedzy, niż rzeczywistego upodobania do pracy. Wielu Chińczyków nie zna innego życia niż praca i nauka. Ponieważ nie wiedzą co tracą, to są szczęśliwi -„Niewiedza jest błogosławieństwem”.

To jeszcze nie wszystko na temat Suzhou...

PS. Oczywiście Garciom się należy baijiu :).

sobota, 17 października 2009

W zaczarowanych ogrodach

Ostatnio spędziliśmy dwa dni w „pobliskim” (około 200 km od Nankinu) mieście Suzhou – „chińskiej Wenecji”. Opowiemy Wam o tym mieście w dwóch częściach. Ale już teraz możemy zdradzić, że jest to najładniejsze miasto chińskie w jakim byliśmy.

Suzhou słynie przede wszystkich z dużej ilości ogrodów w tzw. chińskim stylu południowym. Tradycyjne ogrody chińskie dzielą się na północne i południowe. Te pierwsze charakteryzują się wielkimi przestrzeniami zarówno zieleni jak i wody. Te drugie, czyli te z Suzhou były projektowane na bardzo małych przestrzeniach. Jednak te małe przestrzenie zostały tak podzielone, wykreowane, że spacerując po ogrodzie wcale nie ma się wrażenia, że jest mały. Wręcz przeciwnie, przez to, że nie ma głównej ścieżki, tylko z różnych stron zapraszają do siebie nisze i zakątki, to ma się wrażenie, że omija się wiele miejsc. Najważniejszym założeniem dotyczącym ogrodów południowych jest dzielenie przestrzeni, które dąży do stworzenia wrażenia wielkości. Ogrody są dzielone pawilonami, ścianami, skałami. Ponadto, większość „przedziałek” posiada bardzo charakterystyczne okienka lub przejścia w różnych kształtach (najlepiej widać to na zdjęciach), dzięki czemu przestrzeń wydaje się jeszcze większa. Oprócz powyższych cech, najczęściej ogrody te mają małe stawy. W rezultacie ogrody te są niezwykle iluzoryczne i tajemnicze.

Mieliśmy mało czasu, więc odwiedziliśmy tylko dwa ogrody (w Suzhou jest ich kilkanaście znanych, wliczając mniejsze, to pewnie o wiele więcej). Wybraliśmy takie mniej komercyjne. Pierwszy z nich to „Ogród Pary”. Znalezienie go stanowiło nie lada wyzwanie, bo mieszkańcy najpierw nakierowali nas na wąską uliczkę będącą w ruinie. Wyglądało to dość podejrzanie, jakby chcieli nas nabrać. Na dodatek, po kilkunastu minutach szukania znów zapytaliśmy o drogę i zostaliśmy skierowani z powrotem na główną drogę. I tak w kółko. Pytaliśmy kilka osób i często polecane kierunki był całkiem sprzeczne ze sobą. Ale w końcu udało się, chyba tylko dzięki naszej wytrwałości, bo widzieliśmy innych turystów jak rezygnują. Ogród bardzo nam się spodobał. Jednak był to pierwszy ogród jaki odwiedziliśmy, więc nie było porównania. Najlepsze czekało nas dopiero następnego dnia….
Oto kilka zdjęć z „Ogrodu Pary”:








I jeszcze jedna fotka, baijiu [czyt. bajdzioł – chińska wódka] dla tego, kto zgadnie, co się z nią stało ;)



Kolejnego dnia, z samego rana poszliśmy do ogrodu „Pawilon Lazurowej Fali”. Znajduje się on nad kanałem, więc już przed wejściem byliśmy zauroczeni tym miejscem. Ciężko stwierdzić czemu ten ogród podobał nam się bardziej od „Ogrodu Pary”, bo jako, że założenia ogrodowe są ściśle ustalone, to wszystkie są w jakiś sposób do siebie podobne. Ważny jest jednak również sposób zastosowania tych zasad na tak małej przestrzeni, więc zapewne to zadecydowało o naszym wielkim upodobaniu tego ogrodu. Tak nam się tam podobało, że dopiero głód nas z niego wygonił. Ogrody te zapewniają nie tylko wiele wrażeń podczas wędrówki, ale również odpoczynek od „świata zewnętrznego”. Chiny są bardzo chaotycznym miejscem, gdzie ciężko znaleźć chwilę spokoju, wyciszenia czy prywatności. Mimo, że te ogrody są miejscami turystycznymi, to jeśli wybierze się odpowiedni czas (najlepiej wczesny ranek) i mało znany ogród, to można dobrze odpocząć.
Oto „Pawilon Lazurowej Fali”:









Już niedługo dalsza opowieść o Suzhou...