piątek, 14 sierpnia 2009

Pierwsze dni w Pekinie

Do Pekinu dolecieliśmy bezpiecznie. Choć samolot był bardzo luksusowy, to wyszliśmy z niego niewyspani i połamani. Lotnisko w Pekinie jest ogromne, chyba z pół godziny zajęło nam dojście do odbioru bagaży. Po drodze oczywiście zostaliśmy poddani wielu kontrolom, w tym mierzeniu temperatury (nie wymagało to siedzenia z termometrem pod pachą, ale przeszliśmy obok takiego urządzenia – pewnie coś w rodzaju kamery termowizyjnej). Już w samolocie rozdali nam karteczki do wypełnienia, które nazywały się mniej więcej „deklaracja zdrowia”. Tak więc zwracają sporą na to uwagę. Całe szczęście, nie mieliśmy z tym żadnych problemów.

Teraz trochę o hostelu. Znajduje się w sąsiedztwie Świątyni Lamy, która jest stosunkowo znanym zabytkiem. Nawet pobliska stacja metra nazywa się Lama Temple Station. Jest to w centrum, jeszcze w obrębie murów miasta z czasów dynastii Ming, kilka stacji metra od placu Tian’anmen. Lecz aby do niego dotrzeć należy zanurzyć się w głębinę hutongu, które stanowią istny labirynt i gdyby nie tabliczki wskazujące hostel, to trudno było by go odnaleźć.

* dla niewtajemniczonych: hutongi, to takie zbiorowiska domków, budowanych samowolnie, bez żadnego planu zagospodarowania, więc wychodzą z tego istne labirynty, o raczej niskim standardzie, chociaż Chińczycy czują się w nich swobodnie.

O hostelu jeszcze: dostaliśmy pokój z własną łazienką, mimo że zapłaciliśmy za „dzielony łazienka”. Obsługa jest bardzo miła, dobrze mówiąca po angielsku. Na terenie hostelu znajduje się również bar, z cenami przypominającymi polskie barowe (czyli drogo).

No i pierwszy poważny zawód, jaki na spotkał, to właśnie ceny. Spacerując po ulicy, na której znajduje się wspomniane Lama Temple zbulwersowaliśmy się ogromnie, gdy okazało się, że ceny wszelkich produktów przypominają te w polskich sklepach. Nie było ani odrobinę taniej – poza wódką może, której pół litra rzeczywiście kosztuje tu około 3 PLN. Zrobiliśmy więc bardzo skromne zakupy. Problem zakupów rozwiązał się dzisiaj, gdy w recepcji wytłumaczono nam, gdzie znajduje się supermarket z normalnymi cenami. I tam dopiero zaczęło nam się podobać :) na przykład 2 litry Coca Coli kosztowały około 2.10 PLN (w Polsce ok. 5.80), dobre piwko cytrynowe około 1 PLN (ale mała puszka 0.3 l), średnia (spora, ale nie największa) paczka chipsów to 1.50 PLN. Ogólnie to poza Colą widoczna jest różnica cen na produkty zagraniczne, a na ich chińskie odpowiedniki. Supermarket okazał się rozwiązaniem pierwszego problemu.

Drugim problemem stał się nasz blog. Okazuje się, że Wielki Chiński Brat nie lubi blogspota (ani facebooka i dlatego nie pojawiamy się już tam!), ani nawet youtube’a. Tak więc dostęp do tych serwisów jest zablokowany. Tyle że dla upartego hakera o ksywie Tede nie ma rzeczy niemożliwych (no prawie, bo blokadę na facebooka trudniej rozpracować) i za pośrednictwem innego serwera, po wielu próbach, udało nam się dostać do naszego bloga, dzięki czemu czytacie ten wpis. Nie możemy jednak, nie wiedzieć czemu, wyświetlić Waszych komentarzy, ale do tego jeszcze może dojdziemy...

Teraz trochę o pogodzie i to wcale nie z braku tematów. Ten jest istotny, bowiem przywitała nas tu temperatura średnio 35 stopni Celsjusza (uderzenie ścianą gorąca przy wysiadaniu z samolotu mogłoby powalić słonia) i taka też się utrzymuje i ma się utrzymywać przez najbliższe dni (w poniedziałek ma być odrobinę chłodniej, bo 29 stopni). Pocimy się jak… nie wiem kto ;p. Przez to również nie chce się jeść, tylko pić i dlatego wciąż nie pokusiliśmy się na zwyczajowe „uliczne” chińskie przekąski. No ale kiedyś się w końcu odważymy, bo polski pasztecik się kończy, a coś jeść trzeba. Poza upałem odczuwamy zmianę czasu, co u Alicji objawia się problemami z zaśnięciem (co jej się nie zdarza), u mnie zaś spaniem bez umiaru (ostatnią noc od 18.30 do 13:00 chińskiego czasu, z krótką przerwą o 6 rano, co również jest bardzo dziwne). Poza tym czujemy się odrobinę zdezorientowani otoczeniem, ale szybko się przyzwyczajamy. W dodatku niektórzy Chińczycy bardzo irytują. Szczególnie w okolicy znanych atrakcji, a w takiej właśnie mieszkamy, większość Chińczyków widzi w nas tylko worek juanów, z którego chcą jedynie coś sobie zabrać w jakikolwiek sposób (czy to sprzedając coś, czy przewożąc rikszą albo jej zmotoryzowanym odpowiednikiem ze skuterem zamiast roweru). Zaś bardziej w centrum zaczepiła nas młoda parka Chińczyków, którzy z kolei nic od nas nie chcieli, poza możliwością porozmawiania po angielsku z obcokrajowcami. Co ciekawe, pierwszą rzeczą po przywitaniu się było zwrócenie uwagi na mój odmienny kolor brwi i włosów. Ogólnie obcokrajowców nawet w Pekinie jest stosunkowo mało (a co dopiero blondynów). Oprócz głównych atrakcji, do których wszyscy zmierzają, to stosunkowo rzadko się widuje nie-Chińczyka na ulicach, w metrze. Za to Chińczyków jest miliard (jak wiadomo ;p) i czasami robi się naprawdę tłoczno.

Tak jak na przykład na wschodnim dworcu kolejowym Beijing Xi, który dzisiaj odwiedziliśmy w celu nabycia biletów do następnego miasta z naszego planu podróży. W ogóle to jest to największy dworzec kolejowy w Azji, według Wikipedii zdolny do obsłużenia 300 tysięcy pasażerów dziennie. Sam budynek jest po prostu monumentalny i tak wymyślny, że za kilkadziesiąt lat powinien stać się zabytkiem. Kas widzieliśmy 40, ale że cały budynek był ściśle symetryczny, to jesteśmy pewni, że w drugim skrzydle było co najmniej drugie tyle. Zaś przed każdą kasą kolejka na co najmniej 30 osób. Oczywiście biletów nie było. Przynajmniej w okienku pierwszym, z którego zostaliśmy odesłani do kolejnego, a z tamtego do jeszcze jednego, gdzie w końcu się odnalazły! Niestety droższe, niż planowaliśmy, bo w wyższej klasie, ale co poradzić. Gdzieś czytałem, że chińskie biura podróży na cały sezon wykupują te najbardziej popularne (takich właśnie szukaliśmy) i odsprzedają potrzebującym z prowizją – skoro zatem i tak musielibyśmy zapłacić więcej, to już lepiej pojechać wygodniej.

Z racji ogromnego upału i problemów, które nam doskwierały oraz konieczności ich rozwiązania (było ich jeszcze kilka) zwiedziliśmy dotychczas jedynie okolice. Wejść do wspomnianej już Świątyni Lamy nam się nie udało, bowiem odrobinę za późno się tam udaliśmy i po prostu było zamknięte, ale za to czekała na nas kasjerka przy nieodległej, a również cenionej, chociaż mniej popularnej, Świątyni Konfucjusza. Było to nasze pierwsze zetknięcie się z tradycyjną architekturą i to całkiem różnorodną, bowiem kompleks ten składa się z wielu pawilonów. W jednym z nich odnaleźliśmy bardzo ciekawą kolekcję instrumentów przeróżnych, a w tym cytr, o których Ala pisała pracę licencjacką. Porobiliśmy trochę fotek, które zamieścimy, jak tylko nauczymy się dodawać zdjęcia w trybie awaryjnym z Chin ;).

Plany na najbliższe dni, to jutrzejsza wizyta w Zakazanym Mieście, następnie pewnie wycieczka do Pałacu Letniego. W poniedziałek zaś wybieramy się na Chiński Mur, którego zarys widzieliśmy już samolotu, ale jakoś nas to nie usatysfakcjonowało ;). Nasz hostel organizuje dzienny wyjazd do bardziej oddalonego, a przez to mniej zatłoczonego miejsca. Połączony jest on z dziesięciokilometrowym spacerem po murze, do miejscowości Simatai, ale to wszystko jeszcze przed nami… :)

2 komentarze: