wtorek, 11 sierpnia 2009

Pigs on the wing…

Możliwie szybko i możliwie sprawnie znaleźliśmy się w Londynie. Lądowanie bez opóźnienia, a nawet 5 minut przed czasem w dodatku bez większych atrakcji. Tyle że lotnisko w Luton ma tyle z Londynem wspólnego, co Wejherowo z Gdańskiem – czyli godzinną podróż. Odbyliśmy ją zgodnie z planem opłaconym już wcześniej (przez Internet) autokarem… No i jakoś nie mogliśmy się w nim odnaleźć, coś nam nie pasowało przez pierwszych kilka minut jazdy – po prostu, w ferworze przygotowań do wyjazdu, zupełnie zapomnieliśmy o tym, że w Anglii jeździ się po lewej stronie! :D. Ogólnie cała komunikacja siada, bo o ile w „prawostronnej Polsce” (bez aluzji politycznych) wszystko jest jasne i ludzie odruchowo na przykład w tunelach mijają się zgodnie z zasadami ruchu drogowego, tak tutaj wszystko siada i obywatele są nieustannie instruowani tysiącami pisanych komunikatów, której strony korytarza, schodów, czy wejścia należy się trzymać (niepiśmienni narażeni są na serie kolizji). Nawet przed każdym przejściem dla pieszych znaleźć można napis informujący, w którą stronę należy spojrzeć przed wejściem na jezdnie.

Pogoda jest angielska, chociaż nie pada mocno, jedynie kropi – ale warstwa niskich chmur skutecznie odcina nas od światła słonecznego (które nawiasem mówiąc przecież fotografowie cenią najbardziej). Lecz mimo to niestrudzenie pstrykamy fotki, czego kilka efektów załączamy. Ogólnie z fotkami to będzie tak, że zapewne dopiero w Nankinie znajdziemy moment, aby kilka porządnie obrobić i udostępnić w lepszej rozdzielczości (na przykład w celu wrzucenia na tło pulpitu), a na razie wystarczyć musi to, co załączamy.

Tak wiec dotarliśmy do hostelu stosunkowo późno, a w związku z tym pierwszego dnia wiele nie zdziałaliśmy, chociaż i tak byliśmy zadowoleni. Hostel Windmill jest bardzo przyjemny. Znajduje się on w nieco oddalonej od centrum dzielnicy (?) o nazwie Acton (4 strefa metra, podczas gdy wszystkie atrakcje, jak i wiele noclegowni, znajdują się w strefach 1-2). TUTAJ możecie go sobie podejrzeć - kliknijcie na czerwony kwadracik, to wyswietli sie panorama okolicy. Na parterze znajduje się całkiem przyjemny pub (niestety ceny angielskie – no bo jakie miałyby być) :/. A wchodząc od „zaplecza” odnaleźć można 6 wynajmowanych pokoi , wśród których znajduje się nasz. Niestety hot spot w hostelu „akurat jest zepsuty”, więc musimy posiłkować się wizytami w pobliskiej kafejce. Mimo to noclegownię oceniamy dobrze i polecamy na przyszłość. Nie da się ukryć, że cena odgrywa tu dużą rolę, ale wytłumaczyć należy, że jest ona tak przystępna przede wszystkim ze względu na lokalizację, zaś poziom pokoju odpowiada solidnemu-hostelowemu standardowi – tak wiec wart jest ceny, a że dojeżdża się wszędzie odrobinę dłużej, to nie robi różnicy, bo przecież nigdzie się nam nie spieszy.

Jeśli chodzi zaś o metro, to jest to nasze drugie spotkanie z tak szeroko rozwiniętą siecią metra i niestety trochę się zawiedliśmy, porównując ją do paryskiej. Nie jest tak logiczna i funkcjonalna. Wkurzające jest to, że bilet trzeba kasować nie tylko przy wejściu, ale również przy wyjściu. Ponadto często jest tak, że przesiadka z jednej linii na drugą odbywa się nad ziemią: trzeba wyjść z metra i przejść kilka minut, aby wejść na inną linię. Jest to zapewne spowodowane skomplikowanym systemem stref i trzeba też brać poprawkę na to, że londyński Underground jest najstarszym metrem na świecie, więc liczy już sobie trochę lat.

Z racji długiego dojazdu wczoraj zwiedziliśmy atrakcje w gatunku „outdoor”, czyli wszystko co nie wymaga wpuszczenia nas do środka. Rozpoczęliśmy od słynnego Battersea (niezorientowanych w temacie odsyłam do niedawnego artykułu w Rockidgerze – na Abbey Road wybierzemy się dzisiaj). Ukryć się nie da, że ze słynnej budowli uchowały się kominy oraz jedynie jedna ze ścian, ale widać postępy w postaci rusztowania wokół jednej części – widać, że jakoś starają się o tę starą elektrownie zadbać. W końcu obiekt wpisany został, całe szczęście, na listę zabytków, więc pieniążki na renowację się znajdują. Gdzieindziej czytałem, że ma tam powstać hotel, więc zapowiada się miło – oby tylko ceny były przystępne… No i niestety żadnej świni latającej nie spostrzegliśmy, ale wiemy przecież, że świnie latają!

Następnie wylądowaliśmy w Westminster i tutaj niespodziankę przygotował nam architekt metra umieszczając wyjście ze stacji u podnóża Big Bena. Tym sposobem, gdy już nawet zorientowaliśmy się w terenie, gdy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że stoimy pod samym Parlamentem, to wciąż pozostawało jedno pytanie – gdzie jest Big Ben? Należało oczywiście odrobinę odejść od miejsca wyłonienia się z podziemi, aby ze zdziwieniem stwierdzić, że widzieliśmy go cały czas :).

Przy naprzeciwległym brzegu kręciło się największe na świecie koło od roweru (z zapewne najgrubszymi szprychami), czyli głośno promowane Eye of London. Przyjemność ta okazałaby się kosztować nas dwoje 170 PLN – dlatego oczywiście zrezygnowaliśmy. Szczególnie zaś pojąć nie mogliśmy w jakim celu buduje się takie wynalazki w mieście, gdzie króluje mgła, chmury deszczowe i jeszcze raz mgła (i niekiedy trochę smogu) – przecież żadne panoramy nie da się tu podziwiać.

Na koniec podjechaliśmy pod Tower Bridge. Podobnie jak Big Ben i inne „słynne atrakcje” okazał się on przereklamowany. Nie możemy wprawdzie powiedzieć, że jesteśmy niezadowoleni, ale też nie widzimy w tym nic oszałamiającego i nie mamy pojęcia dlaczego wszystkie te miejsca mają reprezentować Londyn, podczas gdy perełki architektury znajduje się na przedmieściach, w szeregowych domach, nawet spółczesnych, które wciąż są zdobione i udziwniane, a jednocześnie zachowują bardzo angielski klimat „małych ceglanych osiedli domkowych”. Uroczyście stwierdzamy, że wiele zakątków na niepozornych ulicach jest urocza. Tylko niestety trudno oddać to w fotografii (szczególnie przy braku światła!), ale może jeszcze coś nam się uda. Ogólnie Londyn nam się bardzo podoba, jest tu swojsko, niekiedy brudno, niekiedy dziwnie, ale w tym wszystkim jest coś przyjemnego, jakaś część wspólna, wspólny mianownik tych różnych dziwactw i to sprawia, że jest przyjemnie.

Co jeszcze. Odkryliśmy wyjątkowe piwo :). Nie jest wprawdzie angielskie, ale nie zostało zauważone przez nas w swojej ojczyźnie, czyli Danii. A trunek nazywa się Carlsberg Special Brew i nie mamy pojęcia, co w sobie zawiera, ale smak ma niepowtarzalny. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że pijemy ostre (!) piwo.

Poniżej kilka orientacyjnych fotek. Do Londynu i innych miejsc będziemy jeszcze wracać z Nankinu, na razie tylko „podgląd”.








2 komentarze:

  1. A w Londynie rzeka płynie,
    taka mokra,
    jak me oczy z tęsknoty.

    OdpowiedzUsuń
  2. I jeszcze... Pytanie! Czy Pan Hyde aby na pewno nie miał nic przeciwko??

    OdpowiedzUsuń