niedziela, 22 listopada 2009

Słoneczny spacer

Wreszcie słońce spłynęło na Nankin (przez ostatnie dni była minusowa temperatura). Aby to uczcić wybraliśmy się na spacer do buddyjskiej świątyni JiMingSi (wreszcie miejsce, gdzie cena nie zwala z nóg – bilet kosztuje 5 yuanów). Jest ona położona na wzgórzu, teren jest bardzo zróżnicowany jeśli chodzi o wysokości, a przez to ciekawy do spacerów. Przy okazji podejrzeliśmy jak Buddyści się modlą, palą trociczki, oraz jak mniszki buddyjskie z ogolonymi głowami „śpiewają” mantry. Na terenie świątyni znajduje się również sporej wielkości pagoda, z której szczytu zobaczyliśmy miasto z trochę innej perspektywy. Wrzucamy sporo zdjęć ponieważ miejsce to okazało się bardzo przyjemne i efektowne.

Wracając z terenu świątyni wstąpiliśmy do muzeum paleontologicznego, bo zachęciły nas szkielety dinozaurów, widoczne przez oszkloną część budynku. Okazało się jednak, że to, co było widoczne z zewnątrz, stanowiło największą atrakcję ze wszystkich eksponatów znajdujących się w środku. Reszta to jedynie skamieliny oraz plastykowe gadziki i inne stworzenia z odległych czasów, których nazw nie znamy.










piątek, 20 listopada 2009

Wachlarze - galeria

W ramach wspomnienia gorącego lata, a bywało nawet 35 stopni, podczas gdy od kilku dni jesteśmy w Nankinie na minusie :/ - prezentujemy galerię chińskich wachlarzy.







czwartek, 12 listopada 2009

Ło de ban de dżao pien

Kilka dni temu postanowiłem zabrać aparat na zajęcia, czego efektem jest kilka fotek.


Może niektórzy są ciekawi jak właściwie wyglądają zajęcia. U Alicji jest trochę inaczej niż u mnie. Jej grupa jest dwukrotnie mniejsza (w porywach do 4 osób, lecz standard do 2, niekiedy jest sama). U mnie standardem jest 6 osób widocznych na zdjęciu pierwszym (niekiedy dochodzą dodatkowi, innym razem ktoś ubywa, niemniej samemu jeszcze nie zdarzyło mi się siedzieć w klasie z nauczycielem).

Ludzie pochodzą z różnych krajów, ale jak już pisaliśmy wielu jest z Afryki (zarówno Murzynów, jak i Arabów). Persona widoczna przy tablicy z kredą w ręku wypisująca akurat niestosowny komentarz na temat nauczyciela („nasz nauczyciel nie jest zbyt dobry”, a to i ta nic, bo poza tym regularnie przypomina jej, że nie należy do najszczuplejszych) to La Fei z Zimbabwe (dokładnie Laphinos Murava). To nasza klasowa maskotka, nazywamy go Ding Rong (postać z podręcznika). Inni ludzie również są ciekawi. Drugi Murzyn przykładowo jest fanem reggae (takiego prosto z Jamajki), od permanentnego uśmiechu ma wyżłobione zmarszczki i wybucha śmiechem w najmniej oczekiwanych momentach. Trzeci Murzyn ma problemy egzystencjalne w rodzaju: „nie wiem jak zapamiętać te chińskie znaczki, PATRZE na nie godzinami i nic” (dla niewtajemniczonych: jedynym sposobem jest ich przepisywanie w setkach kopii). Wietnamka stojąca na zbiorowej fotce przed nauczycielką mówi najśmieszniejszym angielskim jaki w życiu słyszałem. No i nasza prymuska (albo kujonka – jak kto woli), czyli Wei Li (Victoria) z Argentyny – przy okazji z jej bratem uczęszcza na lekcje Alicja - on jest tą drugą osobą w owej standardowej dwójce. Przy okazji, ich rodzina składa się 8 rodzeństwa i w tym jeszcze jedna siostra też jest na tym Uniwerku. Jest on również ciekawą osobą, któremu usta się nie zamykają niezależnie od tego w jakim języku przychodzi mu mówić. La Fei także ma ciekawą rodzinę: siostra bliźniaczka oraz braciszek młodszy o 22 lata (bez 3 dni), na informację o którym nasz klasowy Rastaman z uznaniem wyraził się o jego rodzicach: "they never give up!".

Co jeszcze można o lekcjach napisać. Alicja ma raczej luz, bo sporo już umie, a jakoś dydaktyka na wyższym poziomie tu kuleje. U mnie wprost odwrotnie – szczególnie Li Lao Shi (nauczycielka widoczna po środku za Wietnamką na zbiorowej fotce) pędzi z materiałem jak chińskie pociągi na trasie Pekin-Shanghai (wracaliśmy takim z Suzhou – może za 20 lat się takich doczekamy w Polsce). Przerobiliśmy w dwa miesiące nauki już niemal cały podręcznik, w którym na każdej lekcji jest około 25 nowych wyrażeń – nie sposób wyrobić z nauką. Alicja mówi, że nie mieli na początku takiego tempa na Sinologii. A zważywszy na to, że pierwsze lekcje polegały na nauce literek i wymowy, to tempo jest naprawdę ogromne. Wraz ze wzrostem umiejętności posługiwania się językiem chińskim, ilość języka angielskiego na zajęciach maleje. Mimo to już i tak zdarzyłem podłapać trochę takiego dziwnego murzyńskiego akcentu, przez co sam się sobie czasem dziwię, jak słyszę się mówiącego coś na głos ;). Za to wymowa chińskiego idzie mi nie najgorzej – powoli opanowuję nawet ich charakterystyczne „r” (jakieś takie dziwne bez drgania i jakby tylnojęzykowe, lecz ja nie jestem logopedą, więc może źle to określiłem…), co zazwyczaj upraszcza się do „rz”, lecz ucząc się podstaw w Chinach jest szansa nauczyć się tego lepiej. Ostatnio musieliśmy trochę przysiąść do nauki, bowiem stosuje się tu tak zwane „middle semester examination”, czyli taka mała sesja w środku semestru. Poza tym oczywiście Li robi nam na niemal każdej lekcji kartkówki ze słówek (całe szczęście nie wymaga wszystkich 25, lecz wybiera mniejszą ich ilość na sprawdzian) – a mam z nią niemal połowę zajęć. Jakoś sobie radzę, chociaż obecnie mam wrażenie, że bardziej przydała by mi się solidna powtórka, niż brnięcie dalej z materiałem, no ale zostały już tylko 2 miesiące nauki...

wtorek, 10 listopada 2009

Skubani Chińczycy

Chińczycy uwielbiają skubać. Przede wszystkim słonecznik, potem pieczone kasztany a potem cała reszta. W każdym sklepie jest duża półka z ziarnami, porównywalna wielkością do półki z alkoholami, czy ze słodyczami. Także wybór jest ogromny. A wydawałoby się, że słonecznik to tylko słonecznik. Ale nie, w przeciętnym sklepie w Chinach, słonecznik jawi się w kilkudziesięciu postaciach.

Stoiska z pieczonymi kasztankami są na każdym rogu. Kasztany są różnej wielkości, a ich ceny wahają się od 6 yunaów do 10 yuanów za jina (chińska miara wagi, równa 500 g). Ciepły kasztanek jesienną porą – pychota!


Gdy podróżowaliśmy pociągami w wakacje, to zauważyliśmy, że ziarna słonecznika i inne, to podstawowy prowiant podróżny (oprócz zupek chińskich oczywiście). Jak weszłam pierwszy raz do pociągu i zobaczyłam jak chmara Chińczyków wyciąga swoje zapasy ziaren, to stwierdziłam, że niezły bajzel będzie pod koniec podróży. Grubo się jednak myliłam. Na kilka przedziałów jest przydzielona specjalna osoba, która co najmniej raz na pół godziny zamiata każdy przedział.

Chińczycy swoim zwyczajem zarazili również mnie. Strasznie się wciągnęłam w tą skubaninę (Tede na początku się śmiał, ale potem też go to trochę zaabsorbowało, choć nie w takim stopniu jak mnie). Moja przygoda ze skubaniem zaczęła się od tego, że w aptekach nie mogłam znaleźć Magnezu + B6. Wydawało mi się to niemożliwe i absurdalne. W Internecie znalazłam jednak informację, że najwięcej magnezu zawierają ziarna dyni i słonecznika. Brak takich tabletek w aptekach stał się od razu zrozumiały.

Jest jednak pewien problem z ziarnami – są ciężkostrawne. Chińczycy mają jednak na to swoje sposoby. Po pierwsze suszone owoce, po drugie wrzątek.

Z wrzątkiem to jest oddzielna historia. W wyobrażeniach ludzi z Zachodu, Chińczyka łączy się z zieloną herbatą. Jest to oczywiście prawda, że Chińczycy dużo jej piją. Ale mamy wrażenie, że tak naprawdę najwięcej pije się samej gorącej wody. Dziwiło nas to oczywiście niezmiernie, bo woda jest dosyć nudna. Ale tu znów pierwsze wrażenie okazało się mylne. Ja również zaczęłam pić wrzątek ! :). W tym przypadku też zaczęło się niepozornie, bo od tego, że skończyła nam się „normalna herbata” (nazywana przez miejscowych „czerwoną” – na co Tadeusz ze zdziwieniem stwierdził, że rzeczywiście jest czerwona, czego wcześniej nie zauważył…). A że sklep gdzie taką sprzedają nie jest najbliżej, to zaczęłam pić po prostu ciepłą wodę (Tede miał jeszcze swoją kawę). I tak już zostało, herbata kupiona, a ja wciąż pije wrzątek :). No dobry jest po prostu :P.

Tede śmieje się, że się schińszczyłam i ma trochę racji. Jednak naśladowanie Chińczyków kulinarnie to co innego niż naśladowanie ich zachowań. Do tego drugiego wciąż nam bardzo daleko i wątpię, aby kiedykolwiek to nastąpiło. Jeśli chodzi o świat kulinariów, to chyba już całkowicie się w nim rozsmakowaliśmy. Co prawda wciąż brakuje nam polskiej bułki z serem (żółty ser jest co prawda dostępny w pewnych miejscach, ale za ogromne pieniądze) lub z chudziutką szynką z indyczka na śniadanie i od czasu do czasu jakiegoś polskiego obiadu, pysznej zupki (tutaj mają takie rzadkie i bez smaku najczęściej), ale tak samo będzie nam brakować chińskiego jedzenia w Polsce. Jedyne co mi wciąż sprawia kłopot to zaakceptowanie chińskich śniadań (o tym co tu się je na śniadania, napiszemy kiedy indziej, bo na razie zbieramy zdjęcia, żeby Wam pokazać), ale Tede nawet w tej kwestii już się odnalazł.

sobota, 7 listopada 2009

Absurdy i ciekawostki, część druga


Granie w koszykówkę nie jest zakazane z Zakazanym Mieście.


Równouprawnienie mioteł i śmieci (Zakazane Miasto). Jest to jednak tylko widok w Zakazanym Mieście, przez które na minutę przewalają się masy ludzi. Tak naprawdę chińskie ulice są bardzo czyste, uliczni sprzątacze działają na wysokich obrotach i nie można im nic zarzucić. Sami Chińczycy rzucają na ziemię co popadnie, z ulicznych straganów zrzuca się resztki jedzenia, obierki po warzywach i owocach, ale szybko to wszystko jest sprzątane przez sprzątaczy.


Szkło na dachach i murach – zamiast drutu kolczastego.


Klatki z ptakami wiszące w różnych miejscach i staruszkowie spacerujący po ulicach z takowymi, to bardzo częsty widok. Jest to główne hobby emerytów. Istnieje nawet chińskie słowo określające „wychodzenie z ptakiem w klatce na spacer” - 遛鸟 liuniao. Starsi ludzie uważają, że ptak potrzebuje trochę „ruchu” i że zapewniają mu to właśnie te spacery. Przy okazji sami się ruszają, co również uważają za istotne i potrzebne.


Podczas podróży przez Mur zabrakło w pewnym miejscu schodów i…. trzeba było skakać :). Na szczęście wysokość nie była aż tak wielka, a i mąż udzielił pomocy skacząc jako pierwszy, a następnie zamieniając się w windę ;). Najciekawsze jednak było, że w naszej grupie, z którą podróżowaliśmy przez Mur był Francuz w japonkach (czyli po prosty najmniej wygodnych klapkach) . Niestety nie widzieliśmy jego zmagań z tą dziurą, bo wlókł się jakąś godzinę drogi za nami.


Spotkaliśmy też dwóch francuskich „chińczyków”.


Jak tu podziwiać takie zniewolone dzieło?


To zdjęcie najlepiej oddaje kontrast między młodym a starym pokoleniem. Szerszego komentarza chyba nie trzeba dodawać.