poniedziałek, 28 września 2009

Dziś na zajęciach uczyliśmy się malować lotosy...

Tadeusz nie zważał na żadne zasady, które pokazywała nauczycielka. Nawet dodał od siebie ptaszka w rogu (trzeba przyznać, że jest idealny, więc zamieszczamy również zbliżenie :P). Nauczycielka widząc pracę, stwierdziła, że jest specyficzna :).



Moją pracę nauczycielka uznała za wzorcową i pochwaliła, pokazując reszcie grupy. Trochę nas to zdziwiło, bo najbardziej nam się podobała praca pewnego Wietnamczyka, który wprowadził od siebie trochę abstrakcji w tę kompozycję. Najwyraźniej Chińczycy nie gustują w luźnych formach.



Zbliża się Święto Środka Jesieni połączone z chińskim Świętem Narodowym. W tym roku święta te się nakładają tego samego dnia, gdyż Święto Środka Jesieni jest ruchome (odbywa się według kalendarza księżycowego), a Święto Narodowe jest zawsze 1 października. Jeszcze dokładnie nie wiemy jakie są tu zwyczaje dotyczące tych świąt, ale z przyjemnością doniesiemy, gdy zobaczymy to na własne oczy.

sobota, 26 września 2009

Prosimy nie robić kupy. Dziękujemy za współpracę

Ciekawym zjawiskiem w Chinach są dzieci biegające z gołymi pupami wszędzie. Wygląda na to, że Chińczycy nie stosują pampersów, ani żadnych innych pieluch. Stworzono natomiast specjalne spodnie dla dzieci, które mają dość dużą dziurę na pupie, jak i w przedniej części :) (są to właściwie same nogawki złączone na górze). Dzięki temu dziecko może w każdej chwili na ulicy zrobić, co mu się tylko podoba ;). Najciekawsze jest przewożenie dzieci w autobusie. Byliśmy raz świadkami, jak dziecku się zachciało kupki w autobusie, więc mama wyciągnęła zza pazuchy ścierkę, którą przykryła pupę dziecka. Nie oszczędziło nam to jednak wrażeń… zapachowych ;p. Inne zdarzenie, dotyczące sikających dzieci i dziwnych chińskich zwyczajów widzieliśmy w McDonaldzie. Dziecko chciało siusiu więc dziadek wziął je na zewnątrz i przytrzymał nad koszem na ulicy, gdzie zrobiło co miało do zrobienia. A przecież każdy McDonald jest zaopatrzony w ubikację!

Właściwie na każdym kroku można spotkać podobne sytuacje. Chińczycy mają pod nosem ubikację i z niej nie korzystają, mają drzwi w ubikacji i ich nie zamykają. Raz byłam w damskiej ubikacji, gdzie było bardzo dużo kobiet czekających na swoją kolej. Oczywiście w całym tym czekaniu nie było za krzty logiki, każda Chinka walczyła o swoją kolej jak lwica. Ogólnie, aby dotrzeć w końcu do kabiny, trzeba było sterczeć przed samymi jej drzwiami. Niestety większość Chinek nie korzysta z takiej dobroci jaką są drzwi w ubikacji, więc aby wywalczyć swoją kolej trzeba było sterczeć dosłownie zaraz koło wydalającej Chinki. W takich sytuacjach od razu odechciewa się siku.

A jak już o kupce mowa, to dopowiedzieć można jeszcze coś o samych toaletach. Oczywiście te azjatyckie są w większości w rodzaju „dziura w podłodze” – nawet w pociągach. Jakoś się to spłukuje, ale nie zawsze, bo nie wszędzie jest kanalizacja, czyli na przykład na szlakach górskich (to co zobaczyliśmy w jednej z toalet pod Murskim Chinkiem pozbawia możliwości opisania tego!). A tam, gdzie jest kanalizacja, to nie zawsze działa właściwie, jak by nie była dostosowana do wymagań urządzeń typu Water Closet i często się zapychają. W różnych miejscach różnie sobie z tym problemem radzą. Na przykład w jednym z hosteli zauważyliśmy w toalecie napis informujący o „zakazie wrzucania papieru toaletowego do toalety” (!). Z kolei jeden z naszych ulubionych barów, który posiada toaletę (jest to prawdziwa rzadkość!) wywiesił tabliczkę, którą można by przetłumaczyć następująco: „Prosimy nie robić kupy. Dziękujemy za współpracę”.

wtorek, 22 września 2009

Sztuka i jedzenie

Wczoraj wreszcie udało mi się dokończyć jakiś malunek na zajęciach plastycznych. Jest to ciężkie zadanie, gdyż co lekcję dochodzą nowe osoby, które nie dość, że nie wiedzą jak malować, to nigdy nie widziały chińskiego malarstwa i trzeba im wszystko od początku tłumaczyć. Przez nich reszta grupy stoi w miejscu. Ale trochę zmobilizowałam nauczycielkę do działania na dwa fronty. Powiedziałam, że przecież te liście bambusa nie mogą wisieć w powietrzu i żeby mi powiedziała co mam z nimi zrobić :). Rezultat poniżej:



Poza zajęciami, to dziś pierwszy raz od miesiąca zjedliśmy zwykłe (dla nas w chwili obecnej niezwykłe) kanapki. Pewna Słowenka zdradziła nam gdzie można kupić nawet niezłe buły i udaliśmy się tam dzisiaj. Do wyboru były ciabatty, małe bagietki i różne inne bułki. Wszystkie po 3 yuany. Do tego kupiliśmy sałatę (tutaj są takie malutkie, jedna ma zaledwie kilka listków), pomidory i ogórki (wyglądające jak połączenie długich ogórków z gruntowymi – miały chropowatą skórkę) i jakąś gumiastą wędlinę. No i ketchup w takich małych saszetkach (co by się nam nie popsuł). Po drodze kilo śliny się za nami ciągnęło. Jak dotarliśmy do akademika, to nawet butów nie zdążyliśmy zdjąć, tylko od razu zabraliśmy się za robienie kanapek. Były przepyszne. Nigdy nie przepadałam za pieczywem i w sumie miałam dość codziennego jedzenia kanapek (z braku przerw na lunch), a tu się okazuje, że człowiek miesiąc nie miał chleba w ustach i już mu źle :).

Co do przerw na lunch, to trzeba Chiny pochwalić, że upodobniły się w tej kwestii do Zachodu (Polsce jeszcze do tego bardzo daleko). Od 11.30 – 14.00 większość instytucji ma przerwę na lunch, a po 14.00 większość barów ma około dwugodzinną przerwę. Dzięki temu, człowiek nie czuje się taki zmęczony po dniu szkoły czy pracy. Co prawda to o wiele wydłuża dzień zajęć, ale za to nie trzeba biegać z kanapką w ręku do ubikacji lub parzyć języka gorącą potrawą żeby zdążyć w pięciominutowej przerwie miedzy zajęciami.

My ciągle o tym jedzeniu... :P Ale już niedługo o efektach jedzenia...

niedziela, 20 września 2009

Powolne poruszanie się po mieście ;)

Z lekkim zaczerwienieniem na twarzy, musimy przyznać, że mimo, że jesteśmy w Nankinie już ponad dwa tygodnie, to wciąż nie widzieliśmy tak naprawdę miasta. Na początku byliśmy zmęczeni trzytygodniową podróżą przez Chiny i chcieliśmy odpocząć, a teraz najzwyklej brakuje nam czasu. Nasze zajęcia są w większości przypadków bardzo wymagające i zajmują sporo czasu (również zadania domowe).

Wczoraj jednak pojechaliśmy na dworzec kolejowy (zbliża się wielkie święto chińskie, a co za tym idzie tydzień wolnego, więc szykujemy się do małej przejażdżki), która przerodziła się w przyjemny spacer. Kto by pomyślał, że zaraz przed wejściem na dworzec będzie jezioro. Bardzo ciekawe rozwiązanie urbanistyczne. Wychodzi się z dworca po ciężkiej podróży i zamiast syfiastej, zatłoczonej ulicy, napotyka się jezioro. Akurat jak tam byliśmy, był zachód słońca, który jeszcze bardziej uprzyjemnił spacer. Oto kilka zdjęć ze spaceru:




Jesteśmy jeszcze winni opis naszych pierwszych zajęć z Taiji, które odbyły się w piątek(dla niewtajemniczonych jest to chińska gimnastyka medytacyjna, polegająca na wykonywaniu baaardzo woooolnych ruchów). Mimo, że prawie wszystkie grupy mają te zajęcia w planie, to oprócz nas pojawiły się tylko cztery Muzułmanki z Algierii i jeden Murzyn. Najciekawsze było pojawienie się tych Algierek. Na zajęcia ,jakby nie patrzeć, o charakterze sportowym, przyszły w pantofelkach na małych obcasikach i obcisłych płaszczykach do kolan. Nauczyciel, który przyszedł ubrany w żółty, jedwabny specjalny strój do Taiji był nieco zaskoczony widokiem tych beztroskich dziewcząt :). Wszyscy natomiast byli zaskoczeni tym, że nauczyciel który ma nas uczyć bardzo szczegółowo skomplikowanych ruchów Taiji, a nie mówi po angielsku. Jako, że wszyscy obecni na zajęciach uczą się chińskiego zaledwie od dwóch tygodni, to ja robiłam za tłumacza.

Lekcja była bardzo przyjemna, nauczyliśmy się dwóch ruchów. Ciężko jednak je potem zapamiętać, jak po zajęciach próbowaliśmy je ćwiczyć, to nie zawsze wychodziło. Wydaje się, że takie wolne poruszanie się to żaden sport, ale wierzcie, że po Taiji można mieć niezłe zakwasy. Przez to, że ruchy wykonuje się baaardzo wolno, mięśnie są cały czas mocno napięte.

Podczas zajęć Algierki ponownie zaskoczyły nauczyciela, bo bardzo szybko się męczyły i nie dawały rady dłużej ćwiczyć. Wytłumaczyłam mu jednak, że obecnie odbywa się Ramadan i dziewczyny od świtu nic nie jadły (i nie piły! – to już przesada). Dziś już jest chyba koniec Ramadanu, bo od rana pełno Murzynów i kilku Arabów gromadziło się na balkonie z siatkami z jedzeniem –na koniec Ramadanu, mają wielką ucztę, więc to zapewne jest to, co się tu właśnie dzieje.

Taiji ma podobno niezwykle korzystny wpływ na zdrowie człowieka. Zobaczymy jak to się sprawdzi w odniesieniu do mojego wiecznego kaszlu i kataru :P.

środa, 16 września 2009

Nie samym ryżem Chińczyk żyje...

Jeśli już jesteśmy przy kulinariach, to chcielibyśmy skorygować pierwsze kulinarne skojarzenie z Chinami, czyli ryż. Jest on oczywiście wszechobecny i tani (miska ryżu kosztuje 1-2 yuanów w zależności od miasta i knajpy), ale nie jest to jedyny popularny „dopychacz”. Równie ważny w kuchni chińskiej jest makaron. Często nawet micha makaronu jest o wiele tańsza niż danie z ryżem, ale jest to zapewne spowodowane dodatkami.

Makaron w większości restauracji, a nawet zwykłych barów jest wykonywany zaraz przed ugotowaniem, na oczach klientów. Jest to bardzo ciekawy proces, dla nas wręcz magiczny. Gdy kucharze mają już ciasto ugniecione (oprócz typowego ruchu ugniatania stosuje się tu „bicie ciasta” – formuje się coś na kształt huśtawki i dolna jej część jest uderzana o blat) , rozciągają je rękami, po czym palcami odrywają RÓWNIUTKIE, cieniutkie paski makaronowe, które wrzucają prosto do wrzącej wody! Znając z doświadczenia przygody z niesfornym ciastem na pierogi czy kopytka, można by pomyśleć, że chińskie wyrabianie makaronu to jakaś magia. Być może sekret tkwi w jakości ciasta, być może to ich niezwykłe zdolności manualne, tak czy siak, dla nas widok ten jest niewiarygodny.
Do takiego dania makaronowego można dodać wiele rzeczy. Podczas naszych podróży nie spotkaliśmy dwóch takich samych, ale zasadniczo makaron jest zalewany jakimś wywarem mięsnym, z dodatkiem warzyw i przypraw przeróżnych, czasem bardzo ostrych. Efekt często jest bardzo ciekawy, a cena takiej przyjemności waha się między 3 a 5 yuanów. To o wiele taniej niż danie ryżowe. Co prawda sam ryż kosztuje 1 lub 2 yuany, ale do niego kupuje się dodatki. Często jest to jajecznica z jakimś rodzajem warzywa, np. pomidory, kapustą, czasem same warzywa smażone z sosem lub z dodatkiem tofu, rzadziej pojawia się mięso (bo jest w Chinach bardzo drogie), a jeśli już to na całe danie przydzielone są trzy małe kostki mięska :). Wydaje się, że jajecznica z pomidorami średnio pasuje do ryżu, ale o dziwo jest to nasze ulubione danie. W ogóle Chińczycy wszędzie wrzucają jajecznicę, nawet do wcześniej wspomnianych zup makaronowych. Takie danie do ryżu można kupić od 5 yuanów wzwyż (w Pekinie oczywiście wszystko o 1 lub 2 yuany drożej), więc w sumie z ryżem zaczyna się od 6 yuanów. Wychodzi na to, że ryż wcale nie jest najtańszą opcją w Chinach :), a na pewno nie jedyną jak to jest przedstawiane na Zachodzie.

To, co opisujemy, to realia zwykłych barów ulicznych. Są oczywiście również droższe restauracje, do których nie chodzimy na co dzień, ale mieliśmy okazję dwukrotnie w nich zjeść. Na sali restauracyjnej są dość duże, okrągłe stoły, z miejscem na około 10 osób. Na stole zamiast obrusu jest dyskretna cerata, na samym środku stoi okrągła, okręcana podstawka. Na niej układane są różne dania typu „dodatki do ryżu” czyli: smażone warzywa, warzywa z mięsem (w restauracjach już na talerzu leży więcej mięsa, ale też bez przesady), grzyby mun, tofu. Każdy ma przy sobie swoją miskę ryżu i nakłada sobie po trochu z różnych talerzy, które stoją na ruchomej podstawce na środku. Ten sposób jedzenia ma w sobie coś z polowania, trzeba walczyć o najlepsze kąski z przeciwnikami po drugiej stronie stołu (my walczyliśmy z Niemcami :P). W rezultacie cały stół jest ochlapany (stąd ta cerata), bo znaczące ruchy dzieją się w powietrzu, na dodatek niezwykle niestabilnym narzędziem jakim są pałeczki :P. My jedliśmy w ten sposób w większej grupie i akurat jak byliśmy w restauracjach to wszyscy dookoła tak jedli. Nie wiemy jednak jak to jest, jeśli tylko dwie osoby chcą zjeść razem posiłek.

poniedziałek, 14 września 2009

Zupki chińskie

Szkoła nas wreszcie uziemiła, więc wrażeń do opisywania coraz mniej. Są jednak pewne rzeczy, o których nie było dotąd okazji pisać, a które zaobserwowaliśmy podczas naszych podróży.
Pierwsza ciekawa rzecz to wszechobecny wrzątek. Mimo, że „zupki chińskie” są wynalazkiem Japończyka, to Chińczycy eksploatują go z taką intensywnością, że zdecydowanie nazwa jest trafiona. W każdym sklepie zupki chińskie zajmują lwią część półek i jest ich masa różnych rodzajów. Ponadto opakowania produkowane są w różnych formach. Oprócz takich jak są u nas (w foliowym opakowaniu), są jeszcze takie w specjalnych kubełkach, gotowe do zalania, bez konieczności posiadania dodatkowego pojemnika. Właśnie takie zupki w kubełkach są podstawowym prowiantem każdego podróżującego.

Z powodu tych zupek, jak i ciągle pitej zielonej herbaty, na każdym dworcu jest chociaż mały kranik (a czasem specjalne pomieszczenie z kranami) z wrzącą wodą. Również, w pociągach wrzątek jest obowiązkowy. Przy każdym złączeniu wagonów jest miejsce, gdzie można go sobie nalać, w każdym przedziale jest też duży termos, z gorącą zawartością.

Oprócz dworców i pociągów, często na ulicy można spotkać dorabiających ludzi, którzy sprzedają „kubełkowe zupki” (w usługę sprzedaży jest oczywiście wliczony wrzątek, który czeka w termosie). Nawet wysoko w górach spotkaliśmy takich ludzi.

Zwykłe zupki chińskie kosztują najczęściej 2 yuany, „kubełkowe” natomiast od 3,5 yuanów w supermarketach, w zwykłych sklepach 4 yuany, wysoko w górach 10 yuanów (a po utargowaniu się 6 yuanów ;).

Dalsza historia kulinarna już wkrótce… :D

czwartek, 10 września 2009

Zajęcia i imprezy

Pierwszy dzień zajęć mamy za sobą. Zasadniczo, zajęcia zaczynają się o 8.30, od 11.30 do 14.00 jest przerwa na lunch, a potem do 16.30 (raz w tygodniu kończymy wcześniej). Ja do sali lekcyjnej mam dosłownie 15 sekund bo znajduje właściwie piętro niżej. Tede ma trochę dalej bo musi iść AŻ cztery minuty :) co jest dla niego awansem po latach dojeżdżania na uczelnie w Gdańsku z Wejherowa (a nawet z Warszawy). W planie mamy 3 rodzaje zajęć z chińskiego (rozumienie, słuchanie, mówienie) i zajęcia kulturowe - ja uczęszczam na wykład z kultury chińskiej, Tede ma malarstwo chińskie i Tai Ji. Każde zajęcia są z innym nauczycielem.

Ja dzisiaj miałam mieć chiński i kulturę chińską, ale pierwsze zajęcia się nie odbyły bo nauczyciel jeszcze nie przyjechał. Skrócenie dnia zajęć spowodowało, że cała reszta grupy (czyli trzy osoby) olała zajęcia i byłam sama :). Podręcznik do kultury jest nawet ciekawy, każda lekcja opisuje jakiś aspekt kultury chińskiej. Dziś miałam teksty o Konfucjanizmie, Taoizmie, Buddyzmie i cnocie synowskiej. Jednak Chinka prowadząca zajęcia, jak większość Chinek, nie wykazała się zbyt wielką kreatywnością i nie robi nic więcej poza tym co jest w książce. W rezultacie zrobiliśmy aż tyle tekstów, bo zajęcia muszą trwać 2,5 h (z małą przerwą).

Tadeusz natomiast miał dzisiaj pierwszą lekcję chińskiego. I już jest najlepszy w swojej grupie :). Grupa składa się z 7 osób, są to Argentynka, trzy Muzułmanki, dwóch Murzynów i on. Niektórzy z nich mają spore problemy z wymową bowiem nie używają w swoich językach pewnych głosek lub nie znają pewnych kategorii, jak na przykład wymowa z przydechem (w Chińskim zamiast znanej nam opozycji dźwięczne-bezdzięczne znaczenie ma wymowa z przydechem lub bez). W związku z tym lekcja momentami przypominała naukę literek. Tadeusz ma problem jedynie z głoską ü, która słusznie kojarzy się raczej z językiem niemieckim, a Polakom może sprawiać na początku problem – inni jednak mają gorzej! Drugie zajęcia miał z malarstwa, ale nie z teorii, tylko z praktyki. Nauczycielka zakupiła odpowiedni sprzęt do malowania i pokazuje uczniom jak malować według tradycji chińskiej. Dziś Tede stworzył podobno niezłe bambusy. Jak dla mnie to arcydzieło! Strasznie zazdroszczę mu tych zajęć :). Pierwsze dzieło malarskie mojego męża załączamy na zdjęciu.

Nasz pierwszy dzień zajęć poprzedzał dość ciekawy weekend. Po przyjeździe do Nankinu spotkaliśmy przypadkiem na ulicy znajomego z sinologii, który robi tu teraz magisterkę (Tomek ma już taką właściwość, że pojawia się znikąd w zupełnie nieoczekiwanych momentach – do dzisiaj poza umówionymi spotkaniami natknęliśmy się na niego zupełnie niechcący już trzykrotnie). Zabrał nas najpierw na imprezę klubową, a następnego dnia do swojego mieszkania. Poznaliśmy wielu ciekawych ludzi, jednak większość obcokrajowców, tylko jedną Chinkę. Poza tym jedna Polka, kilku Niemców i Amerykanów, Australijczyk i dwie Słowenki.

Wart szerszego opisu jest klub, do którego zabrał nas kolega. On pracuje tam jak rodzaj zabawiacza. Jego zadaniem jest dobrze się bawić i przyprowadzić znajomych obcokrajowców (praca wydaje się łatwa i mało wymagające, ale musi tam być aż do 3 rano dwa razy w tygodniu, w tym we wtorek – a rano na zajęcia). Jego biała skóra i blond włosy podnoszą w pewien sposób rangę klubu, więc obecność jest jego główną rolą. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy tak strasznego lansu w klubie. Chińczycy bawią się do zachodniego techno, popisują się, ponadto jest loża „młodych, pięknych i bogatych”, którzy od czasu do czasu wychodzą na scenę i śpiewają różne przeboje. Strasznie przykry widok. Jeszcze gorsze uczucie dopada człowieka jak się przegląda menu. Zwykła butelka piwa kosztuje tam 60 yuanów (prawie 30 zł!). Oczywiście nie jest tak we wszystkich klubach, ten po prostu był wyjątkowo modny i drogi. Poza tym wygląda to tak, że na stoli znajomych ktoś kupuje całą butelkę, np. Walkera za jakieś 400 złotych i nalewa się sobie samemu. Większość stolików nie ma miejsc siedzących, tylko porozstawiane są w pewnej odległość, tak że pomiędzy nimi można również tańczyć.

Abstrahując od tego nieciekawego klubu, okazuje się, że w Chinach można również poczuć się mało orientalnie, czyli identycznie jak w Europie. Zanim poszliśmy do tego lansiarskiego klubu, wstąpiliśmy na chwilę do pubu w stylu zachodnim. Sam wystrój pubu sprawia, że można poczuć się jak w Europie. Ponadto, w menu oprócz popularnych drinków i wszechobecnego Hainekena znalazł się nawet Carlsberg (Tyskiego jeszcze nie mieli ;). Jak na chińskie warunki w dość drogich cenach (12 yuanów), ale w sumie jest to cena jaką się płaci w zwykłym polskim pubie za piwo.

Apropos alkoholów i ostatniego weekendu, to posmakowaliśmy jeszcze zwykłą chińska wódkę (ceny tych zwykłych zaczynają się od 3 yuanów, są też bardzo drogie nawet jak na polski warunki – ale tych nie smakowaliśmy, podobno też nie są najlepsze, jest tylko kilka dobrych sprowadzanych). Jest to chyba najbardziej obrzydliwy smak jaki można mieć w ustach. Najgorsze jest to, że nie jest to przelotne uczucie. Nawet jeden mały łyczek czuć nawet następnego dnia w ustach, oddechu, wszędzie. Niczym nie da się tego popić, ani zajeść (nie mówiąc o robieniu drinków). Zaraz po posmakowaniu tejże wódki, jedliśmy wspólnie posiłek kuchni Sichuańskiej (bardzo, bardzo ostrej – gdy nasza znajoma Chinka gotowała to w kuchni, nie dało się oddychać, z powodu przenikających drogi oddechowe papryczek chilli) i nawet ten ostry smak nie był wstanie zneutralizować wspomnienia po łyku wódki. W tej wódce nie chodzi o to, że jest ona mocna (niektóre rodzaje dochodzą do 70 %), ale zawiera ona w sobie jakąś mieszankę podobno ziołową, która na długo zamieszkuje w ludzkim przełyku, powodując niemiłe doznania. Jak by ktoś z Was chciał w Polsce poznać zajawkę chińskiej wódki, to proszę wybrać się do swojej łazienki i łyknąć kieliszek wody po goleniu albo popsikać sobie pierwszym lepszym dezodorantem na język.

PS. Wpis kilka dni spóźniony, bowiem nadal miewamy problemy z dostępem do naszego bloga przez chiński Internet :/.

czwartek, 3 września 2009

Osiedliśmy

Od kilku dni mieszkamy już w akademiku na terenie kampusu Ho Hai University. Jednak kurs rozpoczyna się dopiero w przyszłym tygodniu i dlatego mamy teraz okazję odrobinę odpocząć i zapoznać się z najbliższą okolicą. Wprawdzie w Nankinie jest naprawdę sporo zabytków i atrakcji, lecz je pozostawimy sobie na dalsze tygodnie (może zrobi się też trochę chłodniej, to będzie przyjemniej zwiedzać), a teraz skupiamy się na okolicznych barach ;). Nadajemy im nawet nazwy, a do tej pory najlepsza okazuje się „Fasolka”. Sam kampus jest bardzo duży, zielony i zadbany. W Chinach podobno każdy student ma obowiązek, a pracownik prawo mieszkać na terenie kampusu i dlatego są to takie małe miasteczka, ze wszystkim co potrzeba. W dodatku nieopodal znajdują się kampusy kilku innych Szkół Wyższych i dlatego okolica jest relatywnie przyjemna.

Trafiliśmy do ładnego akademika. W specjalnym pomieszczeniu dostępne są pralki, w których można prać za drobną opłatą (od 50 groszy do 2 złotych w zależności od rodzaju prania). Ponadto stół do ping-ponga i nawet jakaś salka, która wygląda na lekcyjną (możliwe, że tam będzie odbywał się kurs). Pokój otrzymaliśmy „małżeński” i to dla małżeństwa „zaawansowanego”, bowiem posiada dodatkowe łóżko dla dziecka w takim pomieszczeniu przechodnim (pomiędzy właściwym pokojem, a łazienką). Meble bardzo ładne, ale cóż z tego, skoro niczego poza nimi tu nie odnaleźliśmy (nawet kosza na śmieci, nie mówiąc o pościeli itp.). Nie posiadamy również niestety lodówki, więc nici z własnego gotowania. Co ciekawe, dostaliśmy zniżkę na ten pokój z racji że go „dzielimy”, a nie jest jak inne tutaj, jednoosobowy. Jest to pierwsza sytuacja w Chinach, w której przyszło nam zapłacić mniej, niż się spodziewaliśmy. Ponadto jednak znalazł się szereg innych wydatków, które nam tę radość z oszczędności częściowo przynajmniej zabrały. Przede wszystkim musieliśmy się odrobinę „urządzić” (od poduszek i koca, po środki czystości), a ponadto okazało się, że istnieje szereg dodatkowych opłat, takich jak za Internet, czy podręczniki (których jeszcze nie otrzymaliśmy). W dodatku chińska biurokracja dała nam we znaki i przy okazji zadbała o naszą formę fizyczną – co byśmy nie zasiedzieli się pod 3 tygodniach biegania za zabytkami. Cały proces rejestracji polega na przechodzeniu od stanowiska do stanowiska z czymś w rodzaju „karty obiegowej”, w której kolejne osoby uzupełniają kolejne rubryki. Sam Internet załatwiało się w 3 budynkach, 5 pomieszczeniach i rozmawiając z 10 osobami. Nawet sam moment zapłaty rozłożony został na okienka i pokoje, w których po kolei otrzymywało się i przekazywało dalej różne papierki, a między nimi banknoty. Byliśmy naprawdę pod wrażeniem, jak bardzo Uniwersytet dba o zapełnienie miejsc pracy. Szkoda tylko, że zajmuje to tyle czasu i niemal nikt nie zna języka angielskiego.

Właściwie przypadkiem na ulicy spotkaliśmy znajomego z warszawskiej Sinologii (wiedzieliśmy, że tu jest, ale się z nim specjalnie nie umawialiśmy) i być może jutro odwiedzimy go w klubie, gdzie pracuje jako ktoś w rodzaju „europejskiego entertaimera” – z tego co zrozumieliśmy, to głównym jego zadaniem jest dobrze się bawić z gośćmi. Nazwę klubu przetłumaczyć można jako „Wielki Bałagan” (i nie posprzątane! – przyp. gnom), więc brzmi ciekawie ;).

Na kampusie poznaliśmy na razie tylko jedną osobę (z Kolumbii), lecz nie będzie ona uczęszczała na kurs językowy, tylko robi magisterkę. Ponadto kręci się tu wielu Murzynów, którym Chiński Rząd sponsoruje studia. Część z nich każdego wieczoru widujemy na tarasie znajdującym się naprzeciw naszego okna, gdy zbierają się na jakiejś, chyba islamskiej, modlitwie. Wydaje nam się, że w ogóle w mieście jest sporo Muzułmanów, bowiem widujemy nawet ich restauracje (jedną nazywamy po prostu „Muzułmanie”, jest całkiem dobra, ale odrobinę droższa od pozostałych).

Reasumując. Na razie odpoczywamy po 3 tygodniowej podróży i rozglądamy się po najbliższej okolicy. Mamy na liczniku już około 3 tysięcy kilometrów po Chinach i jeszcze 4 razy więcej w powietrzu, zatem odpoczynek się należy. Przy okazji przyznać musimy, że bardzo cieszy nas wynik licznika naszego bloga, na którym widnieje już liczba ponad 600 odwiedzin (i niemal 2000 odsłon strony wygenerowanych przez 142 unikalnych Internautów). Dzięki za to :). Ze spraw organizacyjnych przypominamy jeszcze, że nie mamy ze sobą naszych telefonów i kontaktować się z nami można poprze GG i e-mail (np. acapote@op.pl albo tadeusz@gnomik.net) i portale społecznościowe poza Facebookiem, który jest w Chinach blokowany :/. To na razie tyle, więcej informacji z Nankinu już wkrótce.

Poniżej kilka fotek z kampusu: